NARZECZONA DLA KSIĘCIA. „Feel-good movie” pełną gębą
Autorem tekstu jest Piotr Żymełka.
Rob Reiner, mimo że nie należy do najpłodniejszych twórców, zalicza się do najwszechstronniejszych obecnie żyjących reżyserów. Rozstrzał gatunków, które można znaleźć w jego portfolio robi spore wrażenie – mamy tam dramat sądowy (Ludzie honoru), komedię romantyczną (Kiedy Harry poznał Sally), mockument (Oto Spinal Tap), thriller (Misery), komediodramat (Choć goni nas czas), czy też fantasy (Narzeczona dla księcia). Ten ostatni tytuł to dzieło szczególne, w USA otoczone absolutnym kultem, które wrosło w kulturę, a wiele cytatów weszło do potocznego języka.
Osobiście obejrzałem Narzeczoną dla księcia późno, bo już po trzydziestce. A jest to jeden z tych filmów, które przyswojone w odpowiednim momencie, mogą wręcz zdefiniować dzieciństwo i pamięta się o nich aż do grobowej deski. Okazuje się jednak, że dzieło Reinera ma w sobie wystarczająco dużo magii, by chwycić za serce nawet takiego cynicznego konia, jak ja. To niemalże klasyczna w wymowie baśń o starciu dobra ze złem, z wielką miłością w tle. Historia, jakich opowiedziano już wiele, ale Reiner potrafił wykrzesać z ogranej, zdawałoby się, tematyki coś absolutnie wyjątkowego i magicznego. Już podczas seansu pojawia się bowiem przyjemne wzruszenie, które później utrzymuje się długo po napisach końcowych. Narzeczona dla księcia łapie i nie puszcza. „Feel-good movie” pełną gębą.
Całość zamknięta jest w klamrę narracyjną w postaci historii przeziębionego, uziemionego w łóżku chłopca (znany z Cudownych lat Fred Savage), którego odwiedza dziadek (Peter Falk, nieodżałowany porucznik Columbo), by przeczytać mu książkę… Narzeczona dla księcia. Jej bohaterami są księżniczka Buttercup (Robin Wright) i parobek Westley (wyraźnie stylizowany na Errola Flynna Cary Elwes, czyli jedyny Robin Hood z angielskim akcentem z późniejszego Robin Hood: Faceci w rajtuzach Mela Brooksa), wokół romansu których obraca się cała intryga. Na ekranie brylują również Mandy Patinkin (Homeland) w roli opętanego chęcią zemsty szermierza Inigo Montoyi – jego kwestia: „Hello, my name is Inigo Montoya. You’ve killed my father. Prepare to die.” – jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych w dziejach kina, siłacz Fezzik, odgrywany przez cierpiącego na akromegalię francuskiego zapaśnika André the Giant, sycylijski oprych Vizzini (pierwotnie przymierzano do tej roli Danny’ego de Vito, ale ostatecznie zagrał go Wallace Shawn) oraz Chris Sarandon i Christopher Guest jako antagoniści. Aktorzy do dzisiaj spotykają się przy okazji różnych związanych z filmem wydarzeń i zgodnie podkreślają, że „Narzeczona dla księcia” zajmuje szczególne miejsce w ich karierach i sercach. Cary Elwes stwierdził kiedyś również, że ekranowe wyznanie miłości Westleya, czyli jedna z najlepszych i najbardziej wzruszających scen w filmie, zostanie chyba wyryte na jego nagrobku.
Choć na pierwszy rzut oka mamy tu do czynienia z fantasy, to tak naprawdę film jest świetnie skrojonym miszmaszem gatunkowym dla widzów w każdym wieku. Znajdziemy w nim elementy komedii, płaszcza i szpady, romansu, przygody, a wszystko podszyte solidną dawką ironii, z kulminacją humoru w scenie w chacie cudotwórcy Maxa (cameo Billy’ego Crystala). W tle przygrywa nastrojowa, przyjemna dla ucha muzyka autorstwa Marka Knopflera, z cudownym motywem przewodnim „Storybook love”.
Scenariusz oparł na własnej książce William Goldman, autor między innymi Maratończyka. Powieść ukazała się również w Polsce. Dzieło Reinera jest dość wierną ekranizacją, choć z oczywistych względów sporo elementów musiało pozostać na papierze. Lektura „Narzeczonej dla księcia” daje dużo frajdy, ale w moim przypadku to jednak wersja celuloidowa znacznie skuteczniej wydobyła na wierzch małego, radosnego, wpatrzonego w cudowności świata chłopca, skrytego na co dzień pod pokładami szarej rutyny i wynikłego z dorosłości cynizmu. Szczególnie zakończenie filmu jest o wiele lepsze niż w książce. Finał powieści niepotrzebnie psuje wymowę całości.
Polecam jednak obie wersje z naciskiem na filmową, bo to jeden z niewielu tytułów, które potrafią musnąć wrażliwe nuty w duszy. Co? Nie wiedzieliście? „It’s inconceivable!”