NAJPIERW STRZELAJ, POTEM ZWIEDZAJ. Wyjątkowy film
Martin McDonagh to dziarski gość. Przynajmniej takie sprawia wrażenie swoim małym, ale konkretnym dorobkiem filmowym. Zanim podzielił się swoim talentem z X muzą, odnosił spore sukcesy jako dramaturg. Jest współtwórcą pewnego małego nurtu w teatrze zwanym “In Your Face Theatre”, co mówi samo za siebie. Ponoć na jakimś rozdaniu nagród miał okazję po pijanemu zbluzgać samego Seana Connery’ego. Jak taki ktoś ma kręcić złe filmy? W 2004 zrobił krótkometrażówkę Six Shooter, pokazując w krótkiej narracji swoje atuty: ironię, czarny humor, wirtuozerski dialog, i jak gdyby nigdy nic zgarnął Oscara.
Na szczęście nie osiadł na laurach, napisał pełnometrażowy scenariusz, zatrudnił ponownie Brendana Gleesona, dołożył Colina Farrella, Ralpha Fiennesa i Clemence Poesy. In Bruges (nasi tłumacze poszli na łatwiznę i po prostu przetłumaczyli oryginalny tagline – Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj) to tym razem już pełnoprawny debiut filmowy McDonagha i może Oscara nie dostał, ale na pewno był jednym z najbardziej pozytywnych zaskoczeń roku. Fabuła na pierwszy rzut oka wydaje się niemal pretekstowa. Dwóch gangsterskich cyngli po nieudanej akcji zostaje wysłanych przez szefa do Brugii. Wkrótce okazuje się, że ma to być ostatnia wycieczka dla jednego z nich, Raya (Farrell). Wokół tego motywu zawiązana zostaje cała intryga, jednak kryje się za nią więcej, niż można było się spodziewać.
Podobne wpisy
Największym atutem In Bruges, jak wskazuje już tytuł, jest sama Brugia. Przepiękne flamandzkie miasto, ze świetnie zachowanymi zabytkami jest wymarzonym miejscem dla filmowców. Jednak jakoś nikt wcześniej na to nie wpadł. Oglądając je na ekranie, rzeczywiście można odnieść wrażenie, jak ujmuje to jeden z bohaterów, że to sen na jawie, czy też miasto jak z bajki. Nie bez powodu jest też nazywane flamandzką Wenecją. Nocą wygląda jeszcze piękniej. Można powiedzieć, że to Brugia jest głównym bohaterem filmu, będąc jednocześnie realnym, historycznym miejscem, ale także istniejąc niejako “poza czasem”, bohaterowie przebywają w niej nie tylko fizycznie, ale też psychicznie. Na poziomie symbolicznym jest to dla nich miejsce przejścia, swoiste limbo, a może czyściec, gdzie zmuszeni są zastanowić się nad swoimi grzechami i wybrać odpowiednią drogę – ku odkupieniu lub potępieniu. Nie bez powodu Ray i Ken oglądają obraz Boscha “Sąd Ostateczny” czy fiolkę z krwią Chrystusa. Istotny jest także motyw filmu w filmie, który jest kręcony, kiedy bohaterowie przebywają w mieście. Ma to być duchowy hołd dla filmu Nie oglądaj się teraz, jak mówi Chloe (Clémence Poésy), co ma zarówno czysto filmowe, jak i treściowe konotacje dla fabuły. Pewnie także nieprzypadkowo Ken ogląda Dotyk zła Wellesa, czekając na telefon od Harry’ego (Fiennes).
Mimo dużej dawki metafizyki, na którą nie każdy jest wrażliwy, ten film to oczywiście także świetna komedia. Nie są to żadne popłuczyny po Guyu Ritchie, jak można by wywnioskować ze zwiastuna czy plakatu. W dialogu skondensowana jest cała brytyjskość, kpina i czarny jak smoła humor, jednak nie jest on celem samym w sobie, żeby bohaterowie sobie “cool” gadali, ale mówi wiele o postaciach, ich charakterach i wydarzeniach w filmie. Humor oparty jest przede wszystkim na osobliwościach bohaterów, dlatego bawi nawet, kiedy znamy już puenty. Największą aktorską rewelacją jest tutaj Colin Farrell. Miał swoje dobre momenty w kilku filmach, ale trudno było mi się do niego całkowicie przekonać. Tutaj pokazuje się z zupełnie innej strony, kto by pomyślał, że będzie miał taki zmysł komiczny, niebywały timing i precyzję. Oczywiście sam by tyle nie zdziałał, gdyż to właśnie w znakomitej współpracy z Brendanem Gleesonem wyłaniają się najlepsze cechy obu aktorów, których łączy niesamowita chemia. Ralph Fiennes także się popisuje – jako boss o niewyparzonym języku – i wkraczając w środek dramatu nie tylko nie psuje chemii obydwu bohaterów, ale jeszcze podnosi napięcie. Na koniec trzeba także wspomnieć uroczą i przepiękną Clémence Poésy, w której można się zakochać już po pierwszym ujęciu, w jakim się pojawia. Zdjęcia są spokojne i poetyckie, a wspomagane przez cudowną baśniową muzykę tworzą intensywny klimat, przywołujący wiele skojarzeń filmowo-malarsko-literackich. Po obejrzeniu filmu można zamknąć oczy i bez problemu przywoływać tę doskonale uzupełniającą się kombinację obrazów i dźwięków, dzięki którym przenosimy się do Brugii za sprawą magii kinowego ekranu.
Mimo komediowego zabarwienia problemy poruszane w In Bruges w ogóle nie są błahe, jeśli się nad nimi zastanowić. Odwieczny konflikt pomiędzy lojalnością a sumieniem, próba poradzenia sobie z niewybaczalnym czynem, czy też kwestia niezłomnej moralności. Metafizyka Brugii wzmacnia te wszystkie motywy i umieszcza je w przestrzeni uniwersalnej, czyniąc gangsterów niemal postaciami z religijnej przypowieści. Oczywiście trochę przesadzam, jednak film jest na tyle bogaty, że wiele można się w nim doszukać. Jednak najważniejsza różnica pomiędzy bohaterami tego filmu a bohaterami alegorycznymi to poziom żywotności. Ray i Ken są ludźmi z krwi i kości, a nie zmaterializowanymi postawami moralnymi. Porozumienie między nimi, dynamika ich relacji jest doskonale widoczna i to przede wszystkim przykuwa do ekranu. Mimo pewnej umowności można się szczerze przejąć ich losami, o czym często niestety twórcy zapominają, goniąc za wydumanymi koncepcjami.
Martin McDonagh udowadnia swoim filmem, że można świetnie przejść z teatru do kina, niczym David Mamet, i powiedzieć coś oryginalnego w dość, jak wydawałoby się, wyświechtanej konwencji. Dbałość o szczegóły, ucho reżysera do dialogów, wydobywanie z postaci i aktorów tego, co leży “pomiędzy”, a nie na wierzchu i w pozorach, czynią ten film wyjątkowym i szkoda byłoby go przegapić. Dodatkowo ma wielką zaletę, a mianowicie aż prosi się, aby był wielokrotnie oglądany – nie tylko z powodu złożoności, ale przede wszystkim z powodu “płynności”, świetnej konstrukcji, którą trudno się znudzić.