NA RAUSZU. O kilka promili za daleko
Na każdy film Thomasa Vinterberga czekam jak na wielkie kinowe wydarzenie, bo uważam go nie tylko za najlepszego obecnie reżysera w Danii, ale i czołowego twórcę w Europie. Od czasów znakomitego Festen (1998), które przyniosło mu Nagrodę Jury w Cannes, Vinterberg nie schodzi poniżej bardzo wysokiego poziomu, a Na rauszu to kolejna pozycja w jego filmografii, która bardzo celnie diagnozuje społeczne nastroje – nie tylko w Danii.
Prześledziwszy dorobek Vinterberga z ostatnich kilku lat, można szybko zauważyć, że Duńczyk swoje twórcze dokonania umieszcza na pewnej sinusoidzie – raz tworzy realistyczne kino obyczajowe, raz gatunkowe. Po błyskotliwym dramacie Polowanie (2012) zrealizował anglojęzyczną adaptację Z dala od zgiełku (2015), potem przyszła pora na równie znakomitą, realistyczną Komunę (2016), po której z kolei Vinterberg zrealizował swój pierwszy wysokobudżetowy, choć raczej chłodno przyjęty Kursk (2018). Na rauszu to więc spodziewany powrót Duńczyka do konwencji realizmu społecznego, jednak nie tak naturalistycznego, jak choćby ten spod znaku Kena Loacha. W swym najnowszym dziele Vinterberg przedstawia pewien osobliwy eksperyment, którego podejmuje się czterech kopenhaskich, zaskakująco dobrze sytuowanych nauczycieli w średnim wieku (Mads Mikkelsen, Thomas Bo Larsen, Magnus Millang, Lars Ranthe).
Podobne wpisy
Za namową jednego z nich postanawiają przetestować teorię norweskiego psychiatry Finna Skårderuda, zgodnie z którą utrzymywanie stałego stężenia alkoholu we krwi na poziomie 0,5 promila przez cały dzień pomaga zwiększyć kreatywność, zrelaksować się i zmniejszyć poziom stresu. Choć z początku uznają pomysł za niedorzeczny, jeden z mężczyzn – na skutek narastających problemów rodzinnych i zawodowych – postanawia zbadać zasadność teorii Skårderuda na sobie samym. Gdy po kilku dniach małżeństwo Martina odżywa, a praca nauczyciela zaczyna na nowo sprawiać mu radość, mężczyzna dzieli się wnioskami z przyjaciółmi, którzy z miejsca postanawiają dołączyć do eksperymentu. Jak łatwo można się domyślić, panowie na własnej skórze odczuwają, że apetyt – zwłaszcza w przypadku alkoholu – rośnie w miarę jedzenia…
Gdy zapoznajemy się z bohaterami Vinterberga, ich życie wydaje się nudne, ale stabilne. Jak jednak wielu z nas, im także zaczyna doskwierać monotonia. Na rauszu to kolejny film ze Skandynawii, który obala mit idealnego nordyckiego społeczeństwa. W powszechnej opinii kraje skandynawskie to miejsca mlekiem i miodem płynące, wprost pękające w szwach od dobrobytu. Vinterberg – podobnie jak np. Ruben Östlund – pokazuje jednak, że za fasadą ze złota czają się demony. W Na rauszu alkohol okazuje się jedynie iskrą, która podpala lont – przypominając sobie smak od dawna nieodczuwanego luzu, bohaterowie uświadamiają sobie, jak nieszczęśliwymi byli ludźmi. I tu pojawia się pierwiastek kontrowersji – nie brakuje bowiem interpretacji, według których film Vinterberga można odczytywać jako pochwałę alkoholizmu i stosowania używek. I rzeczywiście, z wielu scen w Na rauszu można wywnioskować, że upojenie alkoholowe może być rozwiązaniem pewnych problemów. To jednak tylko jedna strona medalu, Vinterberg bowiem nie szczędzi nam także obrazów przypominających te z Pod Mocnym Aniołem czy Wszyscy jesteśmy Chrystusami, ukazujących całkowite upodlenie bohaterów i destrukcyjny wpływ alkoholu na życie całych rodzin.
Thomas Vinterberg zdaje się mieć duże zaufanie do widzów, ich inteligencji i umiejętności odpowiedniego filtrowania tego, co na ekranie. Finał Na rauszu, filmu, którego zdjęcia rozpoczęły się dosłownie kilka dni po tragicznej śmierci córki reżysera, należy odczytywać niemal jako kontestacyjny manifest. W świecie coraz mocniej forsowanej politycznej poprawności i podwyższonych oczekiwań wobec jednostki Na rauszu ukazuje bohaterów, którzy nie chcą jednoznacznie opowiadać się za tym, co dobre, lub za tym, co złe. Vinterberg, traktując swoje najnowsze dzieło jako element przepracowywania żałoby, daje nam głęboko humanistyczną opowieść o życiowej ścieżce gdzieś pośrodku: znaczonej ryzykiem, pomyłkami, a może i żalem, ale za to wypełnionej znaczeniem i smakowaniem codzienności.