Mroczny Rycerz Powstaje
“Dupy nie urywa” – to krótka recenzja jakiegoś kolesia, który siedział rząd wyżej. W trzech słowach doskonale podsumował zamknięcie nolanowskiej sagi o Batmanie. Również nie chciałbym niepotrzebnie strzępić języka, bo nie ma co dywagować o ekranizacjach komiksów, przyglądać się szczegółom, omawiać pojedyncze ujęcia i skupiać się na duperelach. Gorące dyskusje o detalach i zaletach najnowszego filmu Nolana zostawiam dla innych autorów, których teksty pojawią się już wkrótce.
Wkurzył mnie ten film. Serio. Jestem rozczarowany całą kupą rzeczy, choć de facto “Mroczny Rycerz Powstaje” nie zasługuje na ciskanie krytycznymi gromami. Jest to przedziwnego typu dysonans: nie sposób nie docenić, ale jednocześnie nie można nie ujrzeć całej masy głupot, skrótów, banałów – tak nachalnych, ewidentnych. W tym rozkroku pewnie zostanę przez długi czas, tym bardziej, że poprzednik, czyli “Mroczny Rycerz”, oceniam jako kino niemalże doskonałe, kanoniczne: z wadami, które nie rzucają się w oczy; ze skazami ukrytymi pod warstwą wybornej realizacji; ze słabościami, które są nieistotne w ocenie Batmana jako nowej formy komiksowej historii. Tym razem jednak Nolan przegiął. Zastanawiam się, w którym miejscu i dlaczego?
Największy grzech – brak odwagi
Jestem przede wszystkim zawiedziony reżyserią Nolana i permanentnym brakiem odwagi w wypchnięciu tej historii w bardziej dorosłe rejony. Bo to, że jego Batmany były odbierane jako poważne kino, to wiadomo. Na pierwszy rzut oka zdawało się, że mamy do czynienia z dojrzałą wersją kina superbohaterskiego, tak skrajnie odmiennego stylistycznie od pogodnych, pozytywnych i dość nonszalanckich adaptacji Marvela. Pod płaszczykiem złożonym z marsowych min i realistycznego tła nie tak łatwo było dostrzec „komiksowość” Gotham City. Wiele osób, w tym ja, widziało w TDK przede wszystkim świetny film akcji w nienachalnie komiksowej, czyli upraszczającej wiele spraw, konwencji. To wielka zaleta i jednak – nie boję się tej tezy – mała rewolucja gatunkowa udanie zapoczątkowana w „Batman Begins” i osiągająca swe apogeum już w pierwszych scenach napadu na bank w TDK. Nolan porzucił schematy sprytnie je ukrywając w całkiem ambitnym scenariuszu, znakomicie nakreślonych postaciach i sensacyjnej rozwałce na szczytowym poziomie. Czasami tylko tyle wystarczy, aby film docenić (a w niektórych przypadkach – okultowić, pokochać).
TDKR jest prawie taki sam. Ale irytuje cała kupa skrótów, które Nolan obrał. To odróżnia tę część. Zdaję sobie sprawę, że zakończenie trylogii jest cholernie trudnym zadaniem: zebranie do kupy wszystkich wątków, nadanie sensu działaniom, konsekwentne kreowanie charakterów to w przypadku podsumowania, jakim jest najnowsza odsłona, dość karkołomne sprawa. Już „Batman Begins” budował zupełnie nową mitologię Gotham – na większej ilości poziomów niż w przypadku filmów Burtona czy Schumachera. „Mroczny rycerz” rozbudował ją kilkukrotnie dorzucając do dotychczasowych bohaterów jeszcze więcej postaci, jeszcze więcej relacji, co niejako pogłębiało warstwę fabularną, nadawało jej nowy, ambitniejszy sznyt. Zamknięcie trylogii dodaje jeszcze więcej, bardziej, głośniej. Problemy Bruce’a Wayne’a to wiadomo. Tym razem hamletyzm jest większy niż wcześniej. Dodajmy do tego powracający kontekst polityczny, a teraz także wątek korporacyjny (Wayne Enterprises), społeczny (coś a la nowojorscy Oburzeni w socjalistycznym sosie), historyczny (Liga Cieni). Złym jest Bane, a polem akcji jest całe miasto. Celem – kraj, gothamowska/jankeska tożsamość. Wbrew pozorom wielowątkowość nie jest sprowadzona na manowce – Nolan nad wszystkim panuje, nie ma tu logicznego niechlujstwa.
Jest za to cała masa dziur, uproszczeń. Każdy z wątków jest na tyle płytki – nie może być inaczej przy takiej ilości – i na tyle upchany kliszami, że aż staje się dowodem na pewną tandetę scenariusza. Tym bardziej to gryzie, ze względu na „urealistycznienie” całej opowieści, nadanie jej odpowiednio poważnego tonu. Najbanalniejszym tego przykładem jest całkowity brak wyrazistej przemocy. Nie żebym jej żądał, oczekiwał i była ona wyznacznikiem jakiejkolwiek jakości. Ale brak choćby kropelki krwi w momencie ostrego obijania mordy wprost zadziwia. W tym momencie możecie oczywiście wypomnieć, że podobny zabieg, zgodny z polityką PG-13, był obecny i w poprzednich filmach Nolana, niemniej tutaj skala przemocy jest zdecydowanie większa, zarówno jeśli chodzi o uliczne bijatyki, jaki walki jeden-na-jeden. Żeby jeszcze częściej bawiono się sugestywnością, ale nie, najczęściej ciała i ciosy są pokazane dosłownie, ale efekty są sterylne, jakby widok juchy płynącej z rozerwanych pięścią ust był czymś nagannym, niszczącym niewinne wyobrażenia o bólu, śmierci, przemocy. Ależ to tanie. I mocno widoczne, naprawdę.
Od razu muszę uprzedzić – tak zaserwowana przemoc nie musi razić, a scenariusz jest wierny związkowi przyczynowo-skutkowemu, jednak brakuje w tym wszystkim sensownego i mniej naiwnego, mniej przewidywalnego spoiwa. W wielu momentach trzeba zwyczajnie nie zadawać pytań „dlaczego”, „a jak to?”, nie drążyć w poszukiwaniu zdrowego rozsądku. Niektóre sceny/wątki można podsumować facepalmem, lecz byłaby to złośliwość – całkowicie zasadna i sprawiedliwa, lecz niekoniecznie potrzebna. Tym razem komiksowy kontekst – z całym arsenałem obrazkowych uproszczeń – jest mocniej wyczuwalny. To tak jak ze słynną sceną na barce w TDK, czyli jaskrawym przykładem zagrania bajkową, pozbawioną jakiegokolwiek realizmu konwencją. W TDKR podobnych głupstw mamy kilka: gliny w kanałach, efekty ataku na giełdę, próby wydostania się ze studni. Plus jeszcze kilka i od razu uprzedzam – to mój subiektywny wybór głupotek.
Niektórzy je lubią lub ignorują, niektórzy – w tym ja – poczytują to sobie za niepotrzebną infantylizację historii. Tym bardziej, że dialogi są niesamowitymi sucharami, pełnymi coelhizmów i pierdzielenia o przeznaczeniu, odpowiedzialności i tym podobnych banialukach podanych do tego w ilości przekraczającej dopuszczalne przez intelekt normy. Szczególnie góruje tutaj Michael Caine, w cholernie łzawych scenach, wypełnionych mokrymi od wzruszenia oczami. Ech. Kto ma się na to nabrać?
Nie ma Batmana!
Gorzej jednak z innymi skrótami Nolana. Wyobraźcie sobie, drodzy czytelnicy, że w tym filmie prawie nie ma Batmana! Tego kolesia właśnie, tego w pelerynie, z uszkami, z bajeranckimi gadżetami! Gdyby podsumować jego obecność na ekranie to z pewnością nie przekroczyłaby 10 minut, z czego ¾ czasu to jazda człowieka-nietoperza na wypasionym motorku i latanie na nie mniej wypasionym helikopterku. Zamiast niego mamy egzystencjalne rozterki Bruce’a Wayne’a i dwukrotne obijanie ryjów między nim a Banem – nie powiem, emocjonujące.
Zamiast Batmana mamy Cat-woman/Selinę Kyle. Świetna rola: magnetyzująca, doskonale zagrana przez Anne Hathaway. To postać zupełnie inna od niezrównanej Michelle Pfeiffer, ale równie ponętna, co męska część publiczności może potwierdzić. I Bane. Głos przede wszystkim – w kinie brzmi naprawdę intrygująco i inaczej niż jakikolwiek villain w ostatnich latach. Głos i niebanalna postać, która w drugiej połowie filmu zostaje właśnie zbanalizowana okrutnie, co naprawdę irytuje (trudno o tym zapomnieć). Bane nie dominuje tak jak Joker, bo nie jest jedynym oponentem Batmana (ten na głowie ma m.in. siebie i problemy korporacyjne). Nie jest też Jokerem, bo nie jest złem wcielonym pomimo tanich deklaracji. Jest raczej środkiem prowadzącym do większego celu. To odróżnia go od nieskrępowanego niczym Jokera, wokół którego szaleństwa toczyła się rozgrywka w TDK. Innymi słowy – jako postać robi wrażenie, jest znakomicie wycharczana przez Hardy’ego ale nie buduje jakiejś większej wartości całego filmu. Pozostałe postaci mają również swój czas ekranowy i każda z nich jest solidnie zagrana, więc tu absolutnie czepiać się nie można.
Solidność to zresztą słowo-klucz. Film jest bowiem wybornie zrealizowany i do tego już Nolan zdążył przyzwyczaić. Jest monumentalny, spektakularny, co jeszcze bardziej podkreśli pewnie seans w IMAXie (ale tego nie wiem, widziałem tradycyjną wersję). I zwyczajnie piękny w nocnych scenach ucieczki przed policją. Gwoli prawdy – nie ma tutaj jednak zapadających w pamięć scen akcji, tych bombastycznych, wybuchowych, efektownych. Efektów specjalnych tu w bród, ale tak umiejętnie ukrytych, tak doskonale podporządkowanych historii, że robi to dość duże wrażenie. Dodajmy do tego muzykę Zimmera odpowiednio budującą nastrój i tempo i otrzymujemy w efekcie smakowity zakalec z luksusowej piekarni.
Pierwszy gryz przeszedł łatwo i nie można powiedzieć, że ciastko nie jest pyszne. Drugi natrafił na zbitkę nierozmieszanych odpowiednio składników, ale miał smakowitą rodzynkę i wyjątkowy aromat. Trzeci gryz ugrzązł w gardle, bo zakalcowa struktura nie chce gładko przejść przez przełyk, lepi się do zębów, choć aromat wciąż ten sam i rodzynki również obecne. Nie można powiedzieć jednak, że nie smakuje. Ale kucharz ewidentnie spieprzył.