Adrian Monk. Bardzo możliwe, że to właśnie on był pierwszym detektywem w moim filmowym życiu. Zanim obejrzałem Sherlocka Holmesa z Robertem Downeyem Jr. albo trafiłem na któryś z telewizyjnych filmów o przygodach Herkulesa Poirota (z niezastąpionym Davidem Suchetem), na ekranie w rodzinnym salonie pojawił się właśnie Detektyw Monk. Gościł na nim regularnie, ale w kolejności raczej przypadkowej – podyktowanej kompromisem między rozkładem ówczesnej ramówki a wolnym czasem rodziców. Kiedy parę miesięcy temu rozpocząłem porządny rewatch serialu – zakładający oglądanie od deski do deski wszystkich ośmiu sezonów – odkryłem, jak wiele zagadek na stałe wryło się w moją pamięć. Bo w Detektywie Monku, tak jak w każdym dobrym serialu kryminalnym, nigdy najważniejsze nie było KTO, ale JAK. Sprawcę poznawaliśmy najczęściej już w pierwszych minutach odcinka – w krótkiej sekwencji poprzedzającej czołówkę. A skoro my wiedzieliśmy, to szybko wiedział również Adrian Monk, który do ustalenia tożsamości mordercy potrzebował motywu i krótkiej rozmowy z podejrzanym. Przez następne czterdzieści minut detektyw próbował dojść do tego, jak zbrodnia została dokonana – a my razem z nim, zawsze będąc o krok za genialnym umysłem bohaterem. Na tym polegała największa przyjemność odbiorcza.
Mr. Monk’s Last Case (oficjalnego tłumaczenia tytułu jeszcze nie ma, gdyż film dostępny jest jedynie na platformie streamingowej Peackocka) pozostaje wierny temu schematowi. Kiedy tylko Rick Eden (James Purefoy) – wyjątkowo śliski, marzący o prywatnych lotach w kosmos miliarder – pojawia się na ekranie, to doskonale wiemy, że zaraz polecą głowy. Wcześniej jednak naszym oczom ukaże się stary znajomy. Choć trudno w to uwierzyć, od pierwszej emisji ostatniego odcinka Detektywa Monka minęło ponad 14 lat. Przez ten czas sporo się na świecie zmieniło. Z perspektywy głównego bohatera najważniejszym wydarzeniem była oczywiście pandemia. Koronawirus zachwiał wewnętrznym spokojem Adriana Monka (wybitny jak zawsze Tony Shalhoub), nabytym po ostatecznym wyjaśnieniu śmierci żony. Detektywa spotykamy w momencie krytycznym. Jego umowa na powieść autobiograficzną została właśnie anulowana, a motywacja do pracy – permanentnie sparaliżowana przez traumę postpandemiczną. Wszechobecny marazm doprowadza do tego, że Monk zaczyna poważnie rozważać samobójstwo. Skrzętnie odlicza dni w kalendarzu, dzielące go od dołączenia do ukochanej Trudy. Termin „ostatniej podróży” bohatera ulega zmianie, kiedy osoba z kręgu jego bliskich znajomych ginie w upozorowanym wypadku. Chcąc nie chcąc, Monk znów wciela się w rolę detektywa, aby rozwiązać – jak głosi tytuł – ostatnią sprawę w swojej karierze.
Dla każdego fana serialu Mr. Monk’s Last Case jest, co tu dużo mówić, wielkim wydarzeniem filmowym. Twórcy doskonale o tym wiedzą – dlatego od samego początku uruchamiają porządnie naoliwioną maszynę fan serwisu. Detektyw spotyka po latach najważniejsze osoby ze swojej serialowej przeszłości – na ekranie pojawiają się m.in. jego dawna asystentka Natalie (Traylor Howard), porucznik Disher (Jason Gray-Stanford) i kapitan Stottlemeyer (Ted Levine). Co istotne: wszystkie spotkania mają charakter słodko-gorzki. I nie chodzi tylko o to, że widzimy, jak bardzo postarzali się bohaterowie z naszego dzieciństwa (a my razem z nimi). Chodzi przede wszystkim o to, że życie każdej postaci wyraźnie poszło naprzód, podczas gdy życie Monka – pozbawione celu, jakim było schwytanie mordercy żony – stanęło w miejscu. Natalie została agentką nieruchomości, Disher spełnia się jako komisarz policji w New Jersey, a Stottlemeyer spędza emeryturę jako szef ochrony w firmie Ricka Edena. Miejsce zatrudnienia ostatniego z bohaterów powoduje zresztą ciekawy konflikt etyczny i prowadzi do bodaj najlepszej sceny dialogowej w całym filmie. Stottlemeyer – kiedyś twardy glina, a teraz ledwo trzymający się na nogach dziadek – próbuje przekonać Monka, że Eden nie jest poszukiwanym przez detektywa mordercą. Kiedy bohater pyta dlaczego, słyszy w odpowiedzi gromkie: „Bo kocham swoją pracę!”. Ciężkie życie na policyjnym żołdzie doprowadziło byłego kapitana do prestiżowego stanowiska, które obecnie piastuje, a które niechybnie straci, jeżeli jego pracodawca trafi do więzienia za morderstwo. Cała rozmowa nakręcona została na jednym, powolnym zbliżeniu i pod względem estetycznym wyraźnie wybija się na tle telewizyjnej jakości reszty filmu.
Oczywiście: jak Monk, to i humor. Żarty od zawsze były ostoją oraz obowiązkowym punktem serialu stworzonego przez Andy’ego Breckmana. Motorem napędowym humoru była najczęściej już sama postać: neurotyczny detektyw, walczący z nerwicą natręctw oraz różnorodnymi, coraz bardziej wymyślnymi fobiami. Każdy odcinek oznaczał nie tylko kolejną sprawę kryminalną, ale również następny pojedynek głównego bohatera z samym sobą – aby widz otrzymał upragniony happy end, Monk musiał wyjść obronną ręką z obu tych starć, przy czym to drugie okazywało się zazwyczaj dużo bardziej wymagające. Mr. Monk’s Last Case działa na bazie bliźniaczej koncepcji, ale nie realizuje jej z taką starannością i precyzją jak najlepsze odcinki serialu. Żarty oparte na pandemii koronawirusa to, jak nietrudno się domyślić, w przypadku takiej postaci jak Monk scenariuszowy samograj. Kiedy temat pandemicznych absurdów zostaje już wyeksploatowany, Breckmanowi zaczyna brakować komediowego paliwa, którego w ilościach hurtowych dostarczali niegdyś liczni współscenarzyści. Kolejne dowcipasy wydają się coraz bardziej przeciągnięte i naciągnięte, daleko im do wysokiego standardu serialu – nobliwy wyjątek stanowi autentycznie zabawny żart związany z Randym i klockami LEGO.
Humorystyczne niedoróbki dałoby się jeszcze wybaczyć, gdyby intryga była błyskotliwa, a akcja porywająca – tak się jednak nie stało. Większość zagadek z 45-minutowych odcinków serialu przerasta złożonością tę, która – przynajmniej w założeniu – miała udźwignąć 90-minutowy metraż. Szpiegowskie przebieranki Monka nie dostarczają pożądanego dreszczyku emocji, a towarzyszące im gagi powodują raczej mimowolne skrzywienie twarzy niż pełnoprawny uśmiech. Cały, szalenie istotny wątek kryminalny wydaje się napisany na kolanie i po macoszemu – byle tylko wpisać się w godny pochwały, ale powoli dogasający trend na satyry wymierzone w moralnych bankrutów z milionami dolarów na kontach. Niemal każdy element filmu, bardzo głośno i wyraźnie, mówi nam w trakcie projekcji, że jest jedynie pretekstem. Pretekstem do tego, aby wrócić do kultowej postaci i dać jej szansę na jeszcze jedno pożegnanie, a przy okazji zarobić trochę pieniędzy i zdobyć kilku nowych subskrybentów dla, wciąż relatywnie świeżej, platformy Peackocka.
Trudno się więc w tym kontekście dziwić, że Breckman co rusz uderza w tony nawet nie tyle nostalgiczne, ile jawnie sentymentalne. Robi to jednak fałszywie i nieporadnie. Wątek rozmów ze zjawą Trudy jest tutaj najlepszym, bo najbardziej bolesnym przykładem – sam przewracałem oczami za każdym razem, gdy pojawiał się w serialu, ale zaraz potem źrenice rozszerzały się na widok dalszego przebiegu fabuły. W Mr. Monk’s Last Case jest on niemiłosiernie rozciągnięty i regularny, a swoje zwieńczenie znajduje w potwornie kiczowatym, quasi-metafizycznym finale, w ramach którego bohater zostaje odwiedzony przez duchy ofiar wszystkich zbrodni, jakie rozwiązał na przestrzeni bogatej kariery detektywistycznej. Naprawdę.
Kiedy kolejni statyści w białych garniturach, do złudzenia przypominający anioły z nowej reklamy BMW, paradowali przez ekran, pomyślałem o tym, że Adrian Monk zasłużył na coś zdecydowanie lepszego. Może jakiś prostszy, stricte covidowy odcinek specjalny? Może porządny film kinowy, z większym budżetem i kilkoma scenarzystami? Mr. Monk’s Last Case jest czymś dokładnie pomiędzy: tanim półproduktem streamingowym, który ma zadziałać na oddanych fanów niczym lep na muchy. „Kiedyś nazwisko Monk coś znaczyło, a teraz…” – stwierdza na początku seansu niedoszła wydawczyni autobiografii bohatera. I są to słowa prorocze. Kiedyś kojarzyło się nam ono ze świetnym serialem – od teraz kojarzyć się będzie ze świetnym serialem oraz kiepskim filmem.