To film superbohaterski bez antagonisty do pokonania – najważniejszym wyzwaniem, z jakim mierzy się Barry, jest pogodzenie się ze swoim własnym bólem.
Punkt wyjściowy jest banalnie prosty. Barry odkrywa, że nie tylko jest najszybszym ze wszystkich superbohaterów: Flashem – potrafi też cofać się w czasie. Niewiele myśląc, podejmuje próbę uratowania swojej matki przed śmiercią z rąk włamywacza, czyli zapobieżeniu tragedii, która położyła się cieniem na jego dzieciństwie i doprowadziła do skazania jego ojca. Podróżując w czasie, Barry doprowadza do powstania alternatywnej rzeczywistości, w której jego mama żyje, ale nie przewiduje jednego – w tym świecie nie ma dla niego miejsca, ponieważ już w nim jest. Barry spotyka drugiego Barry’ego, młodszego i weselszego, nienaznaczonego traumą. Pomimo początkowej niechęci będzie musiał nauczyć się współpracy ze swoim alter ego, ponieważ z przestrzeni kosmicznej nadciąga niebezpieczeństwo… Twórcy świadomie nawiązują do Powrotu do przyszłości i proponują kino w bardzo podobnym duchu. Przygodowe, młodzieńcze, dające czystą frajdę, mające w sobie klimat Nowej Przygody, a przy tym – niegłupie i momentami wzruszające.
Flash jest bardzo dobrym filmem w swojej klasie – ale i bardzo pechowym. Wchodzi na ekrany po kilku latach przesunięć, zawirowań, realizacyjnych problemów. Jest pechowy także ze względu na wyjątkowo niefortunną datę premiery: debiutuje niedługo po doskonałych produktach dostarczonych przez bezpośrednią konkurencję – Strażników Galaktyki: Volume 3 oraz Spider-Man: Poprzez multiwersum. W tak doborowym towarzystwie Flash będzie miał trudniej z zapisaniem się w pamięci widza i może przepaść w podsumowaniach na koniec roku. Flash ukazuje się także w momencie, kiedy poruszany przez niego temat multiwersum został już przemielony na różne sposoby w co najmniej kilku innych głośnych tytułach z ostatnich lat i miesięcy, a tym samym traci efekt świeżości, który miałby, gdyby produkcję zakończono zgodnie z pierwotnymi założeniami. Wreszcie: jest pechowy ze względu na osobę Ezry Millera.
Muszę przyznać – z całą świadomością tego, jak trudne to będzie do przyjęcia dla wielu osób – że nie potrafię zgodzić się z cancellowaniem Ezry. Nie podlega dyskusji, że zrobił wiele złego i powinien odpowiedzieć za swoje czyny. Ale równie oczywiste jest, że mamy do czynienia z osobą zmagającą się z poważnym kryzysem psychicznym. Wszystkie opisy wybryków i zachowań Millera jasno wskazują, że – delikatnie mówiąc – nie jest w najlepszej formie. Aktor potrzebuje teraz leczenia, terapii, odwyku, wsparcia i przede wszystkim spokoju, a nie oceny ludzi z zewnątrz i publicznego linczu.
Sytuacja z Ezrą jest dla Flasha tym bardziej przykra, że zagrał po prostu świetnie, zamykając usta tym wszystkim, którzy twierdzili, że nie pasuje do tej roli. Wiele można mówić o Millerze, ale na pewno nie to, że jest słabym aktorem. Flash dał mu dużo większe pole do popisu, niż zazwyczaj oferuje aktorom kino superbohaterskie – musiał w końcu wykreować dwie wersje Barry’ego z dwóch alternatywnych rzeczywistości. I robi to bezbłędnie: we wspólnych scenach nie mamy wątpliwości, który Barry jest który. Obaj mają odrębne osobowości, swoje manieryzmy, osobny sposób mówienia i mimikę. Obaj też są wyjątkowo sympatyczni, co nadaje Flashowi klimat kumpelskiego buddy movie i cudownie lekko ogląda się wszystkie sceny z Barrymi. Ezra na potrzeby filmu wykreował de facto dwie osobne role, dowiózł nie tylko w momentach wymagających komediowego wyczucia, ale także w tych smutniejszych, w których mamy współczuć głównemu bohaterowi.
Gdzie Marvel z Końcem gry (2019) oferował naiwną fantazję o tym, że nawet coś tak nieodwracalnego jak śmierć można cofnąć bez niemal żadnych konsekwencji i wszyscy „znowu mają się super”, tam DC z Flashem zwalnia, wprowadza refleksję i przesłanie, które jest znacznie bardziej wartościowe dla normalnych widzów, niedysponujących kamieniami nieskończoności. To film o pogodzeniu się z trudną przeszłością; o akceptowaniu, że nie wszystko w życiu jest idealne i my sami też tacy nie jesteśmy. To opowieść o człowieku ukształtowanym przez trudne wydarzenia, który zaczyna rozumieć, że to dzięki tamtemu cierpieniu jest dzisiaj sobą. To wreszcie film superbohaterski bez antagonisty do pokonania – najważniejszym wyzwaniem, z jakim mierzy się Barry, jest pogodzenie się ze swoim własnym bólem i zakończenie długiego okresu żałoby po ukochanej mamie. Niczym w tradycyjnej baśni Flash jest właśnie taką metaforyczną, fantazyjną opowieścią o podróży wewnętrznej bohatera i jego dorastaniu.
Mniej więcej w 2/3 film traci tempo i staje się mniej angażujący. Cała sekwencja finałowego starcia i przygotowania do niego to bodaj najsłabsze elementy Flasha. Tak może jednak miało być (SPOILERY), mamy przecież do czynienia z rzeczywistością, która się rozpada, jest w pewien sposób wadliwa, powstała tylko poprzez zabawę z czasem głównego bohatera – obojętnie, co zrobi, ten świat i tak nie przetrwa (KONIEC SPOILERÓW). Ten nieco ciągnący się, wyraźnie słabiej wykonany od reszty (także w warstwie technicznej) epizod bitewny wynagradza jednak zakończenie, które następuje później. W skrócie i bez zdradzania za dużo: mamy w nim do czynienia z pewną niezwykle poruszającą sceną pożegnania.
Jeśli chodzi o sceny akcji, to zdecydowanie najlepszą jest sekwencja z płonącym budynkiem z początku filmu, z kolei animacja superszybkiego biegu Flasha to najlepsze doznanie pędu, jakiego dostarczyło mi do tej pory kino. Tak, CGI mogło być miejscami lepsze, natomiast to, co zawsze trafia w punkt, to poczucie humoru twórców. Reżyser Andy Muschietti już w horrorze To (2017) udowodnił, że oprócz straszenia ma wyczucie do nietypowego, groteskowego, czarnego komizmu. We Flashu miał większe pole do popisu w kwestii rozśmieszania widza. Jego film jest autentycznie zabawny tam, gdzie ma taki być, np. gdy wykorzystuje dla komicznego efektu nieporadność głównego bohatera i serwuje oglądającym second-hand embarrassment w stylu The Office (wizyta Iris w mieszkaniu Barry’ego), operuje ciętymi dialogami i konfliktem charakterów (duet Barry–Barry), nie boi się też być lekko absurdalny i „po bandzie” (świetna scena z niemowlakami, którą zapamięta każdy na długo po seansie).
Jest to wreszcie sentymentalna podróż dla tych wszystkich, którzy kochają stare Batmany z Michaelem Keatonem. Flash umożliwił zarówno aktorowi, jak i widzom odpowiednie zamknięcie dla tej ikonicznej roli. Nawet ja, która wcale nie wychowałam się na filmach Burtona, troszkę się wzruszyłam. Moje serce jednak skradł drugi Batman (bo Batmanów mamy w tej multiwersowej opowieści kilku), czyli Ben Affleck, który wykazuje się sporą dawką autoironii w roli nawiązującej do tego, z jaką recepcją spotkała się jego interpretacja postaci Bruce’a Wayne’a. To mój ulubiony występ na drugim planie.
Przyszłość DCU rysuje się w jasnych barwach. James Gunn udowodnił niedawno, że jest w zwyżkowej artystycznej formie i rozstał się z Disneyem (nie bez zawartej w swoim pożegnalnym filmie słusznej złośliwości i krytyki względem tej wytwórni), by przejąć stery u konkurencji. Życzmy sobie, by wynikiem tej współpracy były produkcje co najmniej tak udane, jak Flash i Strażnicy Galaktyki: Volume 3.