MORTAL KOMBAT. Salon gier to to nie jest
Łatwo dałem się nabrać. Efektowna kampania promocyjna uwzględniająca ruchome plakaty, atrakcyjne ujęcia czy w końcu bardzo dobry zwiastun pozwoliły mi wierzyć, że po ponad dwudziestu pięciu latach od premiery pierwszego Mortal Kombat tworzony przez debiutującego Simona McQuoida reboot tej serii nie tylko będzie czymś udanym, lecz także wniesie do marki wyraźną jakość. W momencie gdy zapoznałem się z pierwszymi siedmioma minutami filmu, które studio Warner Bros. pokazało kilka dni przed premierą, byłem już spokojny – wyglądało to więcej niż obiecująco. Wyglądało to po prostu dobrze. Z przykrością muszę jednak stwierdzić, że pierwsze scena filmu jest zarazem tą najlepszą. Reszta materiału pozostawia wiele do życzenia.
Kiedyś wystarczyło sześćdziesiąt groszy, by dać dzieciakowi radość. W czasach gdy komputery w Polsce nie były jeszcze dobrem powszechnym, a jedyną konsolą dostępną na rynku był Pegasus, szansą do zagrania w dobrą, popularną grę było pójście do salonu gier. Na początku lat 90. ceny za tego rodzaju rozrywkę nie były zbyt wygórowane. Sześćdziesiąt groszy kosztowała jedna gierka, a jak miałeś złoty dwadzieścia, byłeś przygotowany, że jak twoja postać umrze, będziesz ją mógł szybko wskrzesić. Po szkole szybko dojadało się śniadanie i kierowało do tego miejsca w celu odreagowania edukacyjnych stresów. Wtedy po raz pierwszy zetknąłem się z Mortal Kombat. Automaty z tą grą były wprost oblegane. Podczas gdy jeden wprawiony, nieco bardziej odrastający od ziemi gracz przeprowadzał właśnie rozgrywkę, reszta gości salonu żywo mu kibicowała. Ta gra jest dla mnie i dla osób dorastających w tamtych latach swego rodzaju symbolem tego skutecznie zagłuszanego, wewnętrznego krzyku, symbolem buntu. Podczas gdy świat za oknem, w szkole, w mediach sprzedawano nam w sposób ułożony, bezpieczny, wyprany z kontrowersji, jedno odpalenie popularnego Mortala powodowało szerokie otwarcie oczu, za sprawą wyjątkowo barwnej palety emocji, jakiej towarzyszyła rozgrywka. Od komizmu, przez grozę, aż do niemalże namacalnej przemocy.
Piszę o tym by dać do zrozumienia, jak bardzo osobisty stosunek przejawiam do tej marki, a co za tym idzie, jak bardzo moje oczekiwania były względem najnowszej adaptacji wyśrubowane. Ja naprawdę liczyłem na to, że to się może udać, że po latach producenci w końcu zdołają wycisnąć z tej historii, z tej bogatej mitologii, z tych kapitalnych postaci coś, czego nie udało się poprzednikom. Jednocześnie chciałbym podkreślić, że jestem fanem ekranizacji z 1995 autorstwa Paula W.S. Andersona. Swego czasu pisałem zarówno o tym, dlaczego uważam ten film za najlepszą adaptacje gry komputerowej, jak i porównywałem to dzieło do legendarnego Wejścia smoka, wskazując, że Anderson postanowił, i słusznie, oprzeć film o najlepszej kopaninie w historii gier wideo na schemacie zaczerpniętym z najlepszej kopaniny w historii filmu. Między innymi dlatego Mortal Kombat z 1995 radzi sobie tak dobrze nawet po dwudziestu pięciu latach od premiery – bo w oparciu o sprawdzone zagrywki scenariuszowe miesza bardzo umiejętnie udane sceny walk, charyzmę bohaterów z niepowtarzalnym klimatem przygody.
Ale wróćmy do nowego Mortal Kombat, filmu, co warto podkreślić, szalenie nierównego. Autorzy kampanii promocyjnej mieli rację, gdy przepołowili plakat filmu na pół. Sub-Zero i Scorpion nie są tu jedynie symbolami dwóch stron odwiecznego konfliktu. Oni wprost oddają rozłam filmu McQuoida. Podczas gdy uosabiający piekielne odmęty i ognisty żywioł Scorpion kojarzy mi się z płynącym ze scen akcji dynamizmem, to lodowaty dotyk Sub-Zero jest już w tym wypadku znakiem paraliżującego fabułę marazmu. Podstawowy problem nowej adaptacji gry Mortal Kombat polega bowiem na tym, że choć opowiada o wielkim turnieju pomiędzy siłami zaświatów i ziemi, siłami dobra i zła, w ogóle do tego turnieju nie dochodzi. Czas leci, bohaterowie powoli przygotowują się do ostatecznego starcia, gromadzą swoje siły przeciwko Shang Tsungowi. Ten nie pozostaje im dłuży i co jakiś czas nasyła swych najlepszych wojowników, w celu zgładzenia ukrywającego się w ich szeregach wybrańca. Główny bohater z kolei kompletnie nie zdaje sobie sprawy ze swej wyjątkowości – dopiero pojedynek z Goro (odbyty, co ciekawe, nieopodal swego domostwa) uświadamia mu, że może walczyć o wygraną w turnieju na równi z resztą.
Problem w tym, że gdy to w końcu następuje, mamy za sobą już trzy czwarte seansu. Twórcy zatem od tego momentu muszą się bardzo spieszyć, by zaprezentować wszystko to, co naobiecywali w zwiastunie. W ostatnim akcie mamy zatem do czynienia z popisem scenopisarskiego chadzania na skróty. Pojedynki, czyli coś, co powinno stanowić znak rozpoznawczy tej serii, coś, co w filmie z 1995 było wprowadzane ze spokojem, z namaszczeniem, bez pośpiechu, tu przeprowadzane jest niemalże naprędce. W pewnym momencie odniosłem wrażenie, że twórcy podczas realizacji poszczególnych scen wyposażeni byli w listę tekstów i znaków rozpoznawczych marki, które po prostu musieli przed kamerą odhaczyć. Nie ma w tym krzty polotu, nie ma w tym też za grosz szczerości. Gdy po efektownej akcji Kung Lao rozprawia się z Nitarą, wieńcząc to skierowanym do kamery zwrotem „flawless victory”, zamiast uczucia ciarek na plecach widzę w tym ewidentny konflikt tonacji, widzę w tym dość nachalną próbę przypodobania się fanom. To przykre.
Mortal Kombat jest zatem bardziej zlepkiem żywiołowych scen, zszytych dość pretekstowymi wypełniaczami fabularnymi, takim garem, do którego nawrzucano elementy typowe dla marki, nie bacząc przy tym, jak to może smakować. Żeby była jasność – ja absolutnie cieszę się, że twórcy mieli na nowego Mortala własny przepis i nie bali się go zastosować. Bo to autentycznie widać. Pamiętam, jak lata temu do sieci trafił krótkometrażowy film pt. Mortal Kombat: Rebirth autorstwa Kevina Tancharoena (który później dzielnie walczył o możliwość nakręcenia długiego metrażu). Siedmiominutowe dzieło rozpaliło wyobraźnie i nadzieje fanów na to, że dałoby się nakręcić ekranizację ukochanej gry w duchu uskutecznianego we współczesnym kinie akcji neorealizmu. Co by nie mówić o kultowości filmu Paula W.S. Andersona z 1995, to jednak należy zwrócić uwagę, że to dzieło dość groteskowe i kiczowate, co, jakby nie patrzeć, pokrywało się z duchem gry. Okazuje się, że tworzenie Mortala na poważnie jest zadaniem karkołomnym. Jestem jednak zdania, że twórcy rebootu sami strzelili sobie w stopę za sprawą opierania filmu o wyjątkowo łopatologiczny scenariusz, za sprawą braku konsekwencji w tonacji (osobiście wolałbym, by zamiast sztucznej powagi było w filmie więcej autentycznego mroku, współgrającego ze sceną wprowadzającą) oraz zdecydowanie zbyt mocnego epatowania podniosłą muzyką.
Wystawiając filmowi szóstkę zaliczam go jednak do grona tych dzieł, które pomimo wad wspominać będę dobrze. Nie wiem, czy bardziej górę bierze tu świetne przedstawienie postaci Sub-Zero i Scorpiona, zaskakująco udany casting (Lewis Tan, aktor, któremu powierzono główną rolę, przekonał mnie już w serialu Wu Assasins), solidne efekty specjalne czy może po prostu brutalność, która choć momentami nie wypada przekonująco, to jednak jest czymś, czego w adaptacji tej konkretnej gry wybitnie brakowało. Jak już powiedziałem, to nierówny film, a przemyślane i interesujące koncepty przeplatają się tu z obrazem nędzy, a czasem i rozpaczy. Zapewne na niezobowiązujący seans przy piwie z kumplem pamiętającym tamten czas, tamte emocje salonów gier i tamten wpływ, jaki wywierało na nas obcowanie z przemocą Mortal Kombat, film nada się idealnie. Obawiam się jednak, że nie przetrwa on próby czasu tak jak adaptacja z 1995 roku, głównie dlatego, że pośród tych wszystkich substancji, z których powołano reboot, skutecznie odhaczanych podczas realizacji, zabrakło jednej, bodaj najważniejszej. Zabrakło klimatu.