search
REKLAMA
Recenzje

MINECRAFT: FILM. Fenomen kulturowy [RECENZJA]

Czy tego chcemy, czy nie – mamy do czynienia z fenomenem kulturowym.

Janek Brzozowski

7 kwietnia 2025

REKLAMA

Godzin, które spędziłem w Minecrafcie, policzyć nie sposób. Końcówkę podstawówki i całe gimnazjum przesiedziałem przed komputerem, eksplorując razem z przyjaciółmi sześcienną krainę stworzoną przez Notcha i jego kolegów z Mojanga. To nie nostalgia sprawiła jednak, że do seansu Minecraft: Film podchodziłem sceptycznie jak cholera. Chodzi raczej o to, że wydana w 2009 roku gra wydaje się po prostu… nieadaptowalna. U jej podstaw leży przecież – wyjątkowo ostentacyjna i niemożliwa do zignorowania – afabularność. Jako gracze zostajemy za każdym razem wrzuceni w inny, losowo wygenerowany świat, któremu sami musimy nadać sens i wartość (francuscy egzystencjaliści lubią to!). Nie sposób oddać sprawiedliwość temu mechanizmowi w klasycznym filmie fabularnym – twórcy Minecraft: Film nawet nie próbują tego robić. Proponują nam w zamian coś znacznie prostszego: generyczną przygodówkę, opartą na nieśmiertelnym schemacie Czarnoksiężnika z Oz, którą przed kompletną bylejakością ratuje absurdalny humor i dwóch facetów w kryzysie wieku średniego.

Zaczyna się to wszystko, a jakże, od starego, poczciwego Steve’a (Jack Black). Bohater snuje narrację z offu, opowiadając o tajemniczym świecie, do którego trafił, kiedy porzucił bezduszną pracę w korpo i zaczął oddawać się swojej największej pasji: górnictwu. Po wykopaniu podejrzanej, świecącej na niebiesko kostki Steve przeniesiony został do alternatywnej rzeczywistości zwanej Nadświatem (ang. Overworld). Rzeczywistości, w której można stworzyć wszystko, o czym się tylko zamarzy, pod jednym warunkiem: że będzie to zbudowane z sześcianów. Idylla bohatera kończy się, gdy trafia on do Netheru – krainy zamieszkałej przez pigliny, a rządzonej przez Małgosię, zagorzałą przeciwniczkę wszelkich przejawów kreatywności. Chcąc ratować ukochany świat przed zagładą, Steve powierza magiczną kostkę swojemu psu, aby ten ukrył ją na Ziemi. W posiadanie magicznego artefaktu wchodzi przypadkiem, grany przez Jasona Momoę, Garret – kiedyś profesjonalny gracz, a teraz właściciel dogorywającego sklepu z elektroniką. Mężczyzna zostaje wciągnięty do innego wymiaru wraz z nastoletnim Henrym (Sebastian Hansen), jego starszą siostrą (Emma Myers) oraz znajdującą się akurat w okolicy agentką nieruchomości (Danielle Brooks).

Sami widzicie: trzeba się naprawdę nieźle napocić, aby zarysować fabułę Minecrafta. Nie jest to zbyt dobry znak, zwłaszcza w kontekście kina popularnego, opartego na archetypach i utrwalonych schematach narracyjnych. I rzeczywiście, zdecydowanie najsłabszym punktem filmu Jareda Hessa (Napoleon Wybuchowiec, Nacho Libre) okazuje się historia. Denna, napisana na kolanie, zbyt skomplikowana i przewidywalna jednocześnie. W każdej sekundzie seansu czuć, że Minecraft miał aż 5 scenarzystów: zamiast koherentnej fabuły otrzymujemy ciąg mniej lub bardziej udanych gagów, których nadrzędnym celem jest upchnięcie do filmu jak największej liczby elementów z gry. Rykoszetem dostaje się w tej sytuacji bohaterom, potraktowanym przez scenarzystów po macoszemu. Drugoplanowe postaci Myers i Brooks wydają się na przykład zupełnie zbędne: zepchnięte na obrzeża fabularne powracają co jakiś czas na ekran tylko po to, aby głęboko westchnąć albo zrobić zszokowaną minę. W przeciwieństwie do Steve’a czy Garreta nie przechodzą żadnej przemiany: po prostu są, snując się bezwiednie wśród wygenerowanych komputerowo sześcianów. Obie bohaterki sprawiają wrażenie – i piszę to z autentyczną przykrością, bez złośliwości – wepchniętych do scenariusza wyłącznie dla zachowania parytetów płciowych i rasowych; nie tędy droga, jeżeli chodzi o reprezentację i różnorodność.

Wspomniane wady rekompensuje, przynajmniej do pewnego stopnia, świetny casting. Fantastyczny jest tu zwłaszcza Jack Black – nieoficjalny ambasador społeczności graczy w Hollywood, bardzo chętnie biorący udział w kolejnych adaptacjach gier wideo (po Super Mario Bros. i Borderlandsach przyszedł czas na Minecrafta). Aktor szarżuje, wypowiada każdą linijkę dialogową z nadmierną emfazą, przede wszystkim zaś dobrze się bawi, robiąc z roli Steve’a przerysowaną wersję samego siebie (jeżeli mi nie wierzycie, to polecam sprawdzić prowadzony przez niego kanał na YouTube). Innymi słowy, jest jak Nicolas Cage w wersji family friendly, dla całej rodziny. Co zaskakujące, Black tworzy doskonały duet komediowy z Jasonem Momoą, dotąd kojarzonym przede wszystkim ze śmiertelnie poważnym kinem akcji (Diuna, Aquaman, Szybcy i wściekli). W adaptacji gry Mojanga Momoa prezentuje zupełnie nowe oblicze, wykazując się przy okazji zdrowym dystansem względem własnego emploi – aktor wciela się tutaj właściwie w parodię granych przez siebie postaci; mięśniaka w różowej kurteczce, z niedoborem intelektu i przerośniętym ego. Obaj gwiazdorzy robią znakomity użytek z absurdalnego humoru, którym najeżony jest scenariusz – to dzięki nim Minecraft wybija się momentami na poziom jednej z najlepszych komedii przygodowych ostatnich lat, czyli Dungeons & Dragons.

Już teraz wiadomo jednak, że film Hessa zarobi co najmniej kilka razy więcej od widowiska Jonathana Goldsteina i Johna Francisa Daleya. Analitycy z Warner Bros. prognozowali, że produkcja zgarnie w weekend otwarcia nieco ponad 50 milionów dolarów – Minecraft tymczasem przekroczył najśmielsze oczekiwania, potrajając ten wynik. Liczby mówią same za siebie: ludzie walą do kin drzwiami i oknami. W samej Polsce film obejrzało dotychczas prawie milion widzów i wszystko wskazuje na to, że rekord frekwencyjny, ustanowiony dobrych parę lat temu przez Kler Wojciecha Smarzowskiego, zostanie pobity. Niepowtarzalnym doświadczeniem jest seans Minecrafta w sali wypełnionej po brzegi nastolatkami. Każda co bardziej memiczna linijka Jacka Blacka nagradzana jest spontanicznymi brawami i głośnymi wiwatami. „Chicken Jockey!” – rzuca z ekranu Steve, a widownia szaleje, rozpalona do czerwoności. I nikomu nie przeszkadzają paskudne efekty specjalne, chaotyczna narracja i drętwa fabuła. To kwestie drugorzędne: liczy się zabawa, czysty fun płynący z długo wyczekiwanego seansu. Czy tego chcemy, czy nie – mamy do czynienia z fenomenem kulturowym. Nieszczególnie udanym filmem, który porwał, porywa i, jak się zdaje, jeszcze długo będzie porywał tłumy.

Janek Brzozowski

Janek Brzozowski

Absolwent poznańskiego filmoznawstwa, swoją pracę magisterską poświęcił zagadnieniu etyki krytyka filmowego. Permanentnie niewyspany, bo nocami chłonie na zmianę westerny i kino nowej przygody. Poza dziesiątą muzą interesuje go również literatura amerykańska oraz francuska, a także piłka nożna - od 2006 roku jest oddanym kibicem FC Barcelony (ze wszystkich tej decyzji konsekwencjami). Od 2017 roku jest redaktorem portalu film.org.pl, jego teksty znaleźć można również na łamach miesięcznika "Kino" oraz internetowego czasopisma Nowy Napis Co Tydzień. Laureat 13. edycji konkursu Krytyk Pisze. Podobnie jak Woody Allen, żałuje w życiu tylko jednego: że nie jest kimś innym. E-mail kontaktowy: jan.brzozowski@protonmail.com

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA