GRACZ. Najlepiej obsadzony film w dziejach kina?
Dla pełnych nadziei scenarzystów Griffin Mill jest kimś na kształt potężnego, acz zazwyczaj okrutnego boga. Kiedy już trafią przed jego oblicze, mają zaledwie kilka minut (częściej dwadzieścia pięć słów), żeby zainteresować go swoim projektem. W większości przypadków pomysł ląduje gdzieś głęboko w czeluściach wytwórni, dołączając do tysiąca podobnych. Nieodkryte talenty mogą zatem tylko żarliwie się modlić, by jednak stał się cud i Mill zechciał dać zielone światło produkcji, która może zmienić ich życie i dać przepustkę do Hollywood.
Przykuć uwagę Griffina jest jednak jeszcze trudniej niż zazwyczaj, ponieważ od kilku miesięcy zżera go stres. Po pierwsze, ma uzasadnione obawy, że studio zamierza zastąpić go niejakim Larrym Levym, a w każdym razie zmusić do niechcianej współpracy. Jakby tego było mało, Mill regularnie otrzymuje pocztówki z groźbami od któregoś z odrzuconych pisarzy. Postanawia zatem wziąć sprawy we własne ręce, przeprowadzić ciche śledztwo i rozwiązać swoje problemy raz na zawsze. Dopiero wtedy jednak wszystko zaczyna się naprawdę komplikować…
Gracz to błyskotliwa, inteligentna, sarkastyczna satyra na Hollywood i hollywoodzką rzeczywistość, pokazana z kilku różnych stron i na kilku różnych płaszczyznach, dzięki czemu staje się też przewrotną zabawą kinem i w kino.
Altman ma w kołczanie sporo strzał, każda z nich jest ostra, ale mimo wszystko nie są to strzały zatrute, być może dlatego, że komediowa oprawa łagodzi każdy z wymierzonych ciosów – albo dlatego, że każda z postaci, nawet najbardziej amoralna, jest celowo przerysowana i trudno jej wierzyć na słowo. Bawiąc się z hollywoodzką konwencją, Altman kieruje Gracza w stronę parodii, pokazując w krzywym zwierciadle wszystkie wady filmowej fabryki snów – zarówno pod względem wypuszczanych przez nią produkcji, jak i branży jako takiej.
Ważne wydarzenie kulturalne? Nie, to tylko raut, na którym sławy gromadzą się po to, by się pokazać i poplotkować.
Głębokie dyskusje nad rolą? Nie, to w zasadzie niekończący się korowód śniadanek i lunchów połączonych z licytacją, kogo znasz i kto zna ciebie.
Chcesz kłamać, kręcić, zdradzać, mieć w poważaniu wszelką przyzwoitość, nawet zabić? Ujdzie. Wypuszczasz film, który nie ma szans się sprzedać? To już grzech, którego się wybaczyć nie da. Gdzieś w tle przewija się wspomnienie dawnych mistrzów, ale w zasadzie to już tylko symbole z pamiątkowych plakatów, bo w grze liczą się rekiny innego typu – takie jak Mill czy Levy. Samodzielnie nie byliby pewnie w stanie nakręcić niczego, ale ich zdolność wyczuwania grubych pieniędzy i wzrastająca z każdym rokiem arogancja czyni z nich bezwzględnych decydentów. Twórczy idealizm w ostatecznym rozrachunku kompletnie nie ma znaczenia. U Altmana tylko jedna osoba próbuje opowiedzieć się za artystyczną prawdą i zostaje zrównana z ziemią i upokorzona. Dla innych liczy się szczęśliwe zakończenie – to filmowe i to życiowe.
Postać June o niemożliwym do wymówienia nazwisku jest ucieleśnieniem stereotypu zarówno bohaterki, jak i zasad rządzących lukratywnym scenariuszem. Maluje, bo maluje (tło i powód nie są istotne dla fabuły). Pochodzi z Islandii, a może nie (element tajemnicy, taki trochę noir). Wygłasza piramidalne bzdury, ale wystarczy odpowiednia oprawa sceny i możemy je sprzedać jako głęboką myśl na niedzielę („skoro nie żałujemy za zbrodnię, to może nie była ona wcale zbrodnią?”). Bez najmniejszych wyrzutów sumienia i chociażby cienia refleksji przeskakuje od epizodycznego bohatera drugiego planu (służył jedynie zawiązaniu akcji) do właściwego protagonisty, który będzie miał swoje szczęśliwe zakończenie, nieważne, zasłużył czy nie. Jest też seks, bo to przyciąga ludzi do kin.
Elementy sukcesu wedle Griffina Milla: Suspens, dowcip, przemoc, nadzieja, serce, nagość, seks, szczęśliwe zakończenie.
W tle przewijają się uroczo przejaskrawione wyobrażenia prawnika, szefa ochrony czy policjanta. Groteskowe dialogi na posterunku i detektyw w interpretacji Whoopi Goldberg, która co prawda jest przekonana o winie Milla, ale bardziej sobie ceni fakt, że wydaje jej się on tak nieopisanie zabawny.
Pomieszanie z poplątaniem, poprowadzone po mistrzowsku, z przymrużeniem oka i nagromadzeniem smaczków. Satyra, ale ani okrutna, ani gorzka, po prostu celna, błyskotliwa i zabawna. W końcu nikt się nie obraził, wręcz przeciwnie, wszyscy chcieli zagrać u Altmana, przez film przewija się ponad sześćdziesiąt gwiazd Hollywood, grających same siebie.
Gracz, chociaż wyrósł przecież na gruncie lat dziewięćdziesiątych, nie zestarzał się ani na jotę, za co można zapewne dziękować zarówno krytycznemu zmysłowi wytrawnego weterana, jakim był Altman, jak i błyskotliwości autora książki i opartego na niej scenariusza, Michaela Tolkina. Przewrotny finał wieńczy wszystko.
Dla miłośnika kina to nadal lektura obowiązkowa. Ciekawe jednak, co pomyślą o tym widzowie za pięćdziesiąt lat? Czy te zabawne niuanse wciąż będą dla nich wystarczająco czytelne?
korekta: Kornelia Farynowska