POSZUKIWACZE ZAGINIONEJ ARKI. Arcydzieło Spielberga i złoty standard kina przygodowego

Autorem tekstu jest Piotr Żymełka.
Pod koniec lat siedemdziesiątych Steven Spielberg odpoczywał razem ze swoim przyjacielem, Georgem Lucasem, na Hawajskiej plaży. Ten pierwszy celebrował sukces „Bliskich spotkań trzeciego stopnia”, a ten drugi potrzebował wytchnienia po wyczerpującej pracy na planie „Gwiezdnych wojen”. W pewnym momencie Spielberg stwierdził, że bardzo chciałby zrealizować kolejną część przygód Jamesa Bonda. Lucas odparł, że ma dla niego znacznie lepszy pomysł. Reszta jest historią.
Indiana Jones powstał jako hołd złożony serialom przygodowym z lat trzydziestych i czterdziestych, których bohaterowie wraz z rozwojem fabuły wpadali w coraz większe tarapaty, często w egzotycznych i odległych miejscach globu. Każdy odcinek kończył się tzw. cliffhangerem, czyli urwaniem akcji w najciekawszym momencie, zazwyczaj z wiszącą nad herosem groźbą śmierci. Oczywiście, protagonista zawsze unikał spotkania z kostuchą. Spielberg i Lucas umyślili sobie nakręcić coś w tym duchu, ale na współczesną modłę i z współczesnymi możliwościami technicznymi.
Nad scenariuszem pracowali Lawrence Kasdan oraz Philip Kaufman, a pomysłami rzucał Lucas. Akcję osadzono w drugiej połowie lat trzydziestych XX wieku, przeciwnikami natomiast uczyniono rosnących w siłę nazistów. Pierwotnie bohater nazywał się Indiana Smith, a jego imię wzięło się od psa George’a Lucasa (co znajdzie później odzwierciedlenie w fabule). Filmowców zainspirowały okultystyczne ciągoty członków III Rzeszy, szczególnie ich poszukiwania religijnych artefaktów. Stąd już tylko krok do tego, by na ekranie pokazać wyścig między bohaterem, a hitlerowcami, pragnącymi odnaleźć Arkę Przymierza, w której złożono tablice z Dekalogiem. Arka miała być źródłem boskiej mocy, co naziści zamierzali wykorzystać do zdobycia władzy nad światem, a Indy musiał im w tym przeszkodzić. Cudownie pulpowa fabuła doskonale współgrała z intencjami twórców.
Prace nad filmem ruszyły pełną parą, brakowało tylko odtwórcy głównego bohatera, którego nazwisko zmieniło się w międzyczasie na Jones. Brano pod uwagę Tima Mathesona („Menażeria” i późniejszy „Fletch”), a także Toma Sellecka, znanego z serialu „Magnum”. I to właśnie tego ostatniego chciano zaangażować. Pech aktora (a szczęście widzów) polegał na tym, że Sellecka wiązał kontrakt i nie mógł wystąpić w planowanym filmie. Więc kapelusz powędrował na głowę Harrisona Forda, choć George Lucas z początku kręcił nosem, ponieważ Ford zagrał wcześniej w jego „Amerykańskim graffiti” oraz kosmicznej sadze. Dziś nikt już chyba nie wyobraża sobie kogokolwiek innego jako Jonesa. Obsadę uzupełniają Karen Allen, jako Marion Ravenwood, zadziorna partnerka bohatera, Paul Freeman w roli cynicznego francuskiego archeologa Belloqa, John Rhys-Davies jako Sallah, egipski przyjaciel Indiany oraz Denholm Elliott, czyli Marcus Brody, dziekan uniwersytetu, na którym wykłada Indy.
„Poszukiwacze zaginionej Arki” stanowią dzisiaj złoty standard kina przygodowego. Wypełniony ikonicznymi scenami film – by wspomnieć tylko prolog z przedzieraniem się przez najeżony pułapkami korytarz, gdzieś w peruwiańskiej dżungli; Indy’ego uciekającego przed kamienną kulą; zastrzelenie szermierza na kairskim targu (powstałe, bo większość ekipy miała rozstrój żołądka i Ford nie miał siły na kręcenie wyczerpującego pojedynku); bijatykę przy samolocie; późniejszy pościg za ciężarówką, czy finał z ujawnieniem mocy Arki – ma bardzo dobre tempo i nie sposób się nudzić. Harrison Ford charyzmą rozsadza ekran, a wszystko w takt fantastycznej muzyki Johna Williamsa z jednym z najbardziej rozpoznawalnych motywów przewodnich w dziejach kina. Znajdą się oczywiście rysy na tym krystalicznym, przygodowym szkle, na przykład toczona od dawna dyskusja czy bohater był w tej historii potrzebny, skoro naziści skończyli tak, jak skończyli w zasadzie bez jego udziału, ale nie ma co szukać dziury w całym. Lepiej dać się porwać przygodzie przez ogromne P.
Spielberg stworzył kolejne arcydzieło w swoim dorobku, a zarazem wprowadził Indianę Jonesa do panteonu najfajniejszych bohaterów w dziejach. Po latach „Poszukiwaczy zaginionej Arki” nadal ogląda się bardzo dobrze i nie sposób nie kibicować Indianie, gdy okłada hitlerowców po twarzach.