MAUDIE. Biografia wyważona, a odważna
Ciotka zwraca się do Maud: „Spośród wszystkich członków naszej rodziny, ty okazałaś się najszczęśliwsza”. Słowa podszyte ironią. Czy od urodzenia cierpiąca na artretyzm, zamieszkująca jednopokojową chatkę z mężem, którego aparycja i maniery przystoją co najwyżej neandertalczykowi, wciąż odrzucana społecznie i klepiąca biedę Maud Lewis mogła być szczęśliwa? Na pewno spełniała się w malarstwie. Gdy tylko Everett zwietrzył interes, nakazał żonie tworzyć dwa obrazki dziennie. Scenki rodzajowe, które przenosiły ją w świat szczęśliwego dzieciństwa. Maud Lewis kreowała świat przedstawiony w sposób jeszcze bardziej infantylny niż nasz Nikifor: kotki, koniki, gąski, kwiatuszki. Malując, jedną schorowaną rękę podtrzymywała drugą. Uśmiechała się, jakby nie sprawiało jej to trudności.
Szlachetnie powyginana, pewna siebie, choć nieśmiało uśmiechnięta Maudie to zasługa genialnej Sally Hawkins (Złodziejka, Jane Eyre, Godzilla, Blue Jasmine, Made in Dagenham, Moja łódź podwodna). Aktorki znanej z możliwie najbliższego prawdy wchodzenia w skórę bohaterów. Przygotowując się do roli, przez kilka godzin dziennie malowała, resztę czasu spędzając na studiowaniu sposobu poruszania się artretyków. Po skończonej produkcji miała trudność, by Maud Lewis z siebie wyrzucić.
Pod względem kruchości, niedoskonałości ruchów Sally Hawkins przypomina mi tutaj Eddiego Redmayne’a w Dziewczynie z portretu. A może on ją, mimo odwróconej chronologii?
Jeśli chodzi o kunszt, Hawkins nie ustępuje Hawke’owi. Jego Everett stopniowo zrzuca maskę szorstkości, jaskiniowej męskości, pozostając jednak do końca filmu bohaterem negatywnym. Hawke miał tym bardziej utrudnione zadanie, że jego postać porozumiewa się głównie przy pomocy chrząknięć i półsłówek. Metamorfozę bohatera znakomicie widać w twarzy. W pierwszej połowie filmu ściągniętej, przyczajonej, chmurnej. W drugiej – uniesionej, otwartej, niekiedy z cieniem uśmiechu. Sztuka, profesjonalizm, kunszt! W historii zwraca na siebie uwagę jeszcze Sandra (Kari Matchett, doktor Skye Wexler z Ostrego dyżuru, aktorka amerykańskich seriali), pierwsza fanka kolorowych malowideł Maud, pragnąca pokazać je światu.
Przy opowiadaniu tej historii Aisling Walsh nie bawi się w ugładzenia. Na przestrzeni lat media przedstawiały kanadyjską malarkę jako wiodącą w kolorowym domku życie sielankowe. Zawsze uśmiechniętą, malującą dla przyjemności. Do czasu wydania biografii Maud artykuły w prasie pomijały niewygodne fakty: o odebranym jej w latach młodzieńczych dziecku (kaleka przecież nie wychowa, w dodatku z nieprawego łoża) czy też chorobliwej chciwości Everetta. Film niewiele różni się od historii prawdziwej: w rzeczywistości tylko Maud i Everett pobrali się po kilku tygodniach od zamieszczenia przez niego ogłoszenia o poszukiwaniu pomocy domowej, w scenariuszu więcej czasu zajmuje im docieranie się. To kolejna kooperacja Hawkins–Walsh. Poprzednia, Złodziejka z 2005 roku, weszła już do klasyki kina lesbijskiego.
W Maudie podoba mi się również ścieżka dźwiękowa. Folkowa, melancholijno-dziewczęca. Jakby podkreślająca, że życie to ciągły trud, w którym znaleźć można jednak proste przyjemności.
Zresztą czy jest w tym filmie coś, co może, co powinno się nie podobać? Walsh stworzyła dzieło wzorcowe. Dobrała znakomitych aktorów, zrekonstruowała chatkę państwa Lewisów, zadbała o plenery, ukazała cienie i blaski historii malarki. Zdjęcia są solidne, muzyka świetna… Maudie zasługuje na ocenę najwyższą w takim stopniu, jak prymus za napisaną bezbłędnie klasówkę. W szkole nie przystoi ujmować stopnia, mnie jednak czegoś zabrakło: może regularnych wstawek dokumentalnych, może rozwinięcia wątku popularności Lewis? A może po prostu zła jestem na bohaterów: na Everetta chama i (p)oddaną mu Maud?
Abstrahując od za i przeciw, filmowe przedstawienie historii artystki warto poznać. Choćby tylko po to, by przypomnieć sobie, jak wiele twarzy ma szczęście.
korekta: Kornelia Farynowska