Marley
Filmy o muzyce i muzykach od zawsze cieszyły się uznaniem widzów. Nie ma się czemu dziwić, gdyż życie piosenkarzy w większości wypadków jest barwne i „fotogeniczne”. Poza tym, który fan nigdy choć przez chwilę nie chciał, podejrzeć, jak wygląda egzystencja jego idoli „od kuchni” i dowiedzieć się czegoś więcej o ich losach poza sceną. Przez długie lata istniało wyraźne rozgraniczenie między fabularnymi biografiami reżyserowanymi przez uznanych twórców, a skromnymi filmami dokumentalnymi, które produkowane były głównie z myślą o telewizji.
Dlatego też, gdy rozniosła się informacja, że Martin Scorsese przymierza się do wyreżyserowania filmu o Bobie Marleyu, to wydawało się oczywiste, że będzie to fabuła. Szybko okazało się jednak, że chodzi tutaj o pełnoprawny film dokumentalny. Mimo to nikt nie załamywał z tego powodu rąk, bowiem, jeżeli tak wybitny artysta bierze na warsztat życie jednego z najbarwniejszych muzyków dwudziestego stulecia, to w efekcie powstać musi interesujący film. Bez względu na formę i gatunek.
Niestety, z powodu zbyt napiętego harmonogramu Scorsese musiał zrezygnować z tego projektu. Jego miejsce zajął odpowiedzialny m. In. za „Milczenie Owiec” i „Filadelfię” Jonathan Demme – również doskonały twórca, ale o nieco mniejszej renomie. Po jakimś czasie i on również pożegnał się z projektem, a według oficjalnych informacji powodem były spory z producentem. Ostatecznie za stołkiem reżysera zasiadł Kevin Macdonald, doświadczony dokumentalista, który stał się znany szerokiej publiczności dzięki swojemu fabularnemu debiutowi, „Ostatniemu Królowi Szkocji”, z Forestem Whitaker w roli Idiego Amina.
„Marley” jest tzw. oficjalną biografią. Ze wszystkimi wadami, jakie się z tym faktem wiążą. Niestety, nie ma więc co liczyć na wnikliwą i szczerą analizę życia i charakteru Boba Marleya. Poruszony zostaje co prawda wątek jego legendarnego kobieciarstwa i braku zainteresowania własnymi dziećmi, ale tego po prostu nie dało się „wyciąć”. Motyw ten pojawia się dosłownie w kilku scenach, co jak na „dorobek” człowieka, który – według orientacyjnych szacunków – miał 11 dzieci z ośmioma różnymi kobietami jest dużym niedopatrzeniem. Nie można się jednak temu dziwić, gdyż pieczę nad produkcją sprawowały matka i „oficjalna” żona Boba.
Trzeba jednak przyznać, że film solidnie podaje większość najważniejszych faktów z życia artysty. Od narodzin w małej jamajskiej wiosce, aż do śmierci w klinice bawarskiego szarlatana. Podobnie, jak w większości namaszczonych przez rodzinę dokumentów, tak również w produkcji Kevina Macdonalda znalazło się dużo niepublikowanego wcześniej materiału filmowego. Szczególnie warte uwagi są fragmenty wczesnych wywiadów udzielanych przez Marleya. Sceny te będą jednak interesujące głównie dla zadeklarowanych fanów twórczości jamajskiego barda.
„Marley” trwa prawie dwie i pół godziny, zawiedzie się jednak każdy, kto spodziewa się pogłębionego spojrzenia na twórczość artysty. Dla wielu widzów może to być dyskwalifikujący zarzut. Bob Marley nie był wszak zwykłym, skupionym na sobie muzykiem, a nalizowanie jego twórczości bez uwzględnienia kontekstu społecznego absolutnie mija się z celem. Marley był wszak pierwszą (i jak dotąd chyba jedyną) gwiazdą Trzeciego Świata. Często – nieco przesadnie – nazywany jest Prorokiem z Gitarą. Fenomen Marleya nie może być więc rozpatrywany wyłącznie na płaszczyźnie muzycznej.
W filmie praktycznie słowem nie wspomina się o walce z segregacją rasową, nie poruszony zostaje również niezmiernie istotny wątek Ruchu Rasta (!). Głównym celem jego twórczości było – przepraszam za patos – poruszenie ludzkich sumień, a na ekranie nie pojawia się ani jeden z jego politycznych utworów. Zrozumienie Marleya bez wyżej wymienionych elementów jest niemożliwe. Produkcja Kevina Macdonalda nie spełniła więc podstawowej funkcji filmu dokumentalnego.
Oczekiwania co do tej dokumentalnej superprodukcji były znacznie większe. Nie jest to w żadnym wypadku film zły. Zawężona perspektywa dyskwalifikuje go jednak w oczach świadomych fanów Marleya, „cywilnych” widzów odstraszyć może zaś jego długość – do tej pory powstało kilka znacznie bardziej przystępnych filmów na ten temat. Dokument Macdonalda wydaje się być więc skierowany głównie nie do miłośników kina, lecz do kolekcjonerów, którzy umieszczą go na jednej półce ze wszystkimi koncertami Boba Marleya – obok trójkolorowego piórnika i wielkiej flagi Jamajki. Na dobry film o legendzie reggae musimy jeszcze poczekać.