MANDY. Krwawa zemsta Nicolasa Cage’a
UWAGA – TEKST ZAWIERA SPOILERY
Pamiętacie ckliwy, melodyjny przebój Barry’ego Manilowa Mandy? Szło to mniej więcej tak: Och, Mandy, przyszłaś i dałaś mi wiele, nie chcąc nic w zamian, a ja cię odrzuciłem. Och, Mandy, całowałaś mnie, a ja przestawałem się trząść ze strachu; potrzebuję cię tu i teraz, och, Mandy (tłumaczenie moje, poetyckie, niewierne). Teraz wyobraźcie sobie, że jest sobie taki Manilow, tylko jego Mandy wcale nie odeszła przez jego głupotę, tylko została uprowadzona przez gang naćpanych kwasem i kokainą niespełnionych muzyków o wyglądzie Connana Mockasina i dykcji Lurcha z Rodziny Addamsów, a następnie wykorzystana i spalona żywcem za swoją krnąbrność. Manilow, w żalu i pragnieniu zemsty, samodzielnie wykuwa topór rodem z okładki albumu Manowar i rusza na drogę zemsty, stając się kimś w rodzaju Asha z Martwego zła i walcząc z kimś w rodzaju potworów z Hellraisera. I macie Mandy – filmową, nie muzyczną.
Kto widział poprzedni film Panosa Cosmatosa, Za czarną tęczą, pewnie albo się zakochał, albo zwymiotował. A nawet jeśli zwymiotował, to na pewno nie zaprzeczy, ze wizualnie dzieło było co najmniej intrygujące. Osiem lat później reżyser wraca z jeszcze bardziej dopieszczonym i jeszcze bardziej oryginalnym obrazem. I nie dziwi wcale, że produkcja zajęła tyle czasu – chociaż mam poważne podejrzenia, że scenariusz autor napisał jeszcze w liceum, pomiędzy kolejnymi blantami a nocnymi seansami teledysków Jefferson Airplane. Znalezienie funduszy na takie dzieło to jednak zupełnie inna rozmowa niż szukanie środków na nowy film biograficzny z udziałem Toma Hanksa. Cosmatos ryzykuje, idzie swoją drogą, ma swój styl i pomysł na kino, co udowadnia po raz drugi. Z tym, że Mandy, zamiast świadczyć o reżyserskim progresie, odsłania jedynie ograniczenia i braki kryjące się za warsztatem i pomysłem Greka. Ale po kolei.
Czołówka to majstersztyk. Scena wycinania lasu (symboliczna) przy akompaniamencie King Crimson wywołuje ciary i pieści zmysły. Słowem, a nawet dwoma – robi robotę. Kiedy w kadr wchodzi umęczony Nic Cage z piłą łańcuchową, już wiemy, że będzie dobrze. Potem Crimsoni cichną, Cage wraca do domu, pojawia się tytułowa Mandy. Przez parę minut oglądamy ich sielankową rzeczywistość utkaną z gwiezdnego pyłu. Bohaterowie wyglądają jak ostatni ludzie nie tyle na świecie, ile we wszechświecie. Zakochani, zapatrzeni w siebie, mieszkają w cudownym, drewnianym domku, a nad ich dachem rozciąga się zielenią i fioletem pas gwiazd i odległych galaktyk, błogosławiąc bohaterom i bombardując ich nieprzeniknioną energią fotonów. Tak, wygląda to wszystko obłędnie, ale dialogów nie da się słuchać. Te rozmowy niczym z tekstów późnego Stachursky’ego są jednocześnie na miejscu i nie na miejscu, ale rozumiem ich wartość poetycką. To nic, że po kolejnych słowach Mandy miałem raczej ochotę owinąć się kablem od telewizora – wiem, że mamy do czynienia z bohaterką eteryczną, nieziemską.
Potem poznajemy antagonistów. Banda na wzór gangu Masona. Naćpani, podstarzali hipisi z pogranicza jawy i snu okazują się żądnymi krwi, lubieżnymi bestiami, w dodatku – współpracują z motorowym gangiem sadomasochistów. Ich lider zakochuje się w Mandy i postanawia ją posiąść. W boleśnie długiej i boleśnie pozbawionej sensu przemowie poznajemy jego ego, które okazuje się niebotycznie – dosłownie – wielkie. Po paru minutach przynudzania i pieprzenia bez sensu lider oświadcza dziewczynie, że ta będzie jego nałożnicą. Mandy się nie zgadza, więc gang rytualnie ją spala na oczach jej ukochanego. I tak mija pierwsza godzina filmu. Treści niewiele, za to forma wybuchowa, kwaśna i oniryczna. Można się zanurzyć – i zadurzyć. Kiedy taniec śmierci wybrzmienia ostatnim tupnięciem, robi się nieco normalniej. Cosmatos schodzi na ziemię, odsącza obraz z fluorescencyjnych kolorów, smaruje Nica Cage’a krwią, wręcza ma kuszę, topór i rzuca w wir zemsty, która realizuje się w ciągu sekwencji polegających na coraz bardziej wymyślnych sposobach eliminacji przeciwników. Cage, niczym bohater gry komputerowej, dociera do ostatniego bossa, miażdży mu głowę, po czym wraca do domu i film się kończy.
To finalne miażdżenie jest równie symboliczne co początek filmu – wycinanie lasu – i obie te sceny stanowią swego rodzaju klamrę narracyjną. Wydźwięk filmu jest mniej więcej taki: pokaże ci, jak facet nakurwia przeciwników piłą łańcuchową, ale pokaże ci to w taki sposób, że twoja głowa zostanie zmiażdżona. Bo poza eksploatacją przemocy i kilkoma oryginalnymi obrazami Mandy nie ma nic do zaoferowania. Pierwsza połowa jest męcząca, ale intrygująca, druga zaś – dość satysfakcjonująca. Cosmatos odrzuca wszelkie fabularne zawiłości, nie bawi się w charakterystykę postaci, nie dba o poprawność warsztatową czy nawet o spójny montaż scen walki. Pędzi do przodu jak swój bohater, odhaczając kolejne podpunkty z listy szoków, obrzydliwości i dziwaczności.
Podobne wpisy
Ta sztuka wychodzi mu jednak całkiem nieźle. Poszczególne składniki filmu śmierdzą stęchlizną, ale Cosmatos opryskuje je brokatem i w jakiś cudowny sposób układa w całość, która jest czymś więcej niż tylko sumą tych składników. Nie dajcie się więc zwieść formie: Mandy nie jest niczym oryginalnym, ba – jest wręcz krokiem w tył, jeśli chodzi o schematy kina zemsty, ale jej charyzma, brawura, nieskrępowana energia i cudaczność nadrabiają jej ewidentne braki. Dla fanów Nicolasa Cage’a jest to jazda obowiązkowa. Od momentu, kiedy jego bohater, poturbowany po właśnie stoczonej bitwie z lateksowym “pokrakiem”, robi sobie chwilę przerwy i wciąga monstrualną ilość kokainy, która niemal wypełnia pokój po brzegi, na mojej twarzy pojawił się szeroki uśmiech, który nie zszedł już do końca seansu. Przez pierwszą godzinę od zakończenia miałem jeszcze gdzieś na języku posmak czegoś nietypowego, ale im dalej od seansu, tym bardziej Mandy jawi mi się jako przeciętny horror w nieprzeciętnej oprawie, o którym za dwa lata nikt nie będzie pamiętać.