Mandela: Droga do wolności
Mandela: Long walk to freedom nie rzuca nowego światła na postać noblisty, Nelsona Mandeli. Film Justina Chadwicka nie proponuje również nowego spojrzenia na problem konfliktu ras – tak często podejmowanym w ostatnich latach w kinie głównego nurtu. Pomimo tego, że jest to problematyka tak eksploatowana, Mandela okazuje się być filmem pełnym energii, niebanalnie wyreżyserowanym i świeżym. Obok tegorocznego oscarowego zwycięzcy – Zniewolonego – jest w moich oczach najdojrzalszym przedstawicielem tego rodzaju filmu politycznego.
Justin Chadwick, wraz ze scenarzystą Williamem Nicholsonem, prowadzi nas przez życie Mandeli: od jego młodzieńczych lat po zwycięstwo w prezydenckim wyborach w 1994 roku. Mimo że fabuła obejmuje tak obszerny okres, to jest ona niezwykle spójna i rzetelnie skonstruowana. Przechodzimy przez kolejne kluczowe wydarzenia konfliktu między rządem a Afrykańskim Kongresem Narodowym dowodzonym przez Mandelę. Narracja nie okazuje się być wybiórcza i fragmentaryczna, historia pozbawiona jest naiwnego dydaktyzmu – traktuje widza poważnie. Mandela: Long walk to freedom jest czymś znacznie ambitniejszym niż lekcją historią z XX-wiecznej Republiki Południowej Afryki i wyniszczającego ją apartheidu. Oddaje charakter całej epoki, frustrację czarnoskórych, rodzącą się w nich potrzebę buntu i bezwzględną walkę o prawa.
Film Chadwicka rozsadza ta właśnie energia: ludzie okazują się żywiołem, nad którym nie da się zapanować – którego nie stłumi więzienie, szykany ani dyktat uzbrojonego przeciwnika. Tę siłę, która drzemie w ludziach, wzorowo oddaje kapitalna, brawurowo zainscenizowana, sekwencja ukazująca grupę zdeterminowanych czarnoskórych wbiegających na dworzec, taranujących kolejnych strażników, by na końcu usiąść w przedziale przeznaczonym dla białych. Człowiek oddala się wtedy od ekranu, by nie zostać stratowanym.
Mandela… jest wyraźnie podzielony na dwie części: różne pod względem tempa opowieści, ilości wydarzeń, a także taktyki politycznej, stosowanej przez przez przywódcę AKN. Linią graniczną jest moment, kiedy jej lider zostaje uwięziony. Akcja wtedy wyraźnie zwalnia, narracja zostaje zsubiektywizowana. Reżyser jednak doskonale panuje nad całością. Chadwick ma świetnie opanowany warsztat. Doskonale oddaje ducha wielkiej ludowej rewolucji i bezradność jednostki zamkniętej w małej celi. Wie, jak przedstawić wrzask zbuntowanego ludu, jak pokazać cichą rozmowę między dwójką bohaterów. Chadwick bezbłędnie porusza się we wszystkich sferach życia Mandeli: prywatnej, rodzinnej czy też publicznej. Wszystkie te płaszczyzny zostają mądrze splecione, budując jego niebanalny portret psychologiczny. Wiele miejsca poświęcone jest także jego drugiej żonie – Winnie (brawa dla Naomie Harris). Ich relacja gwałtownie ewoluuje stając osią dramatyczną filmu.
W tytułowej roli dobrze sprawdza się Idris Elba. Aktor wypada niezwykle przekonująco: nie jest wyniosły i majestatyczny, z lekkością nadaje swojej postaci ludzki wymiar. Konsekwentnie i powoli jego postać dojrzewa do podjęcie zdecydowanej walki. Świetnie gra również ciałem (ma potężną, umięśnioną sylwetkę) i dzięki temu buduje charyzmatyczny portret ludowego przywódcy. Muszę jednak wytknąć charakteryzatorom, że zbyt mocno starali się upodobnić aktora do starzejącego się Mandeli. Tym samym odebrali mu możliwość ekspresji za pomocą mimiki. Elba wygląda wtedy posągowo i nieprawdziwie – bardziej przypomina figurę woskową niż rzeczywistą postać.
Swoją drogą, to już kolejny raz gdy zostaje popełniony ten błąd. To samo dotyczy obrazów J.Edgar i Lincoln, gdzie reżyser, aktor i charakteryzator niestety nie potrafili znaleźć wyjścia kompromisowego. Oczywiście, gdy spoglądamy na zdjęcia DiCaprio czy Daniela Day-Lewisa umieszczonych na filmowych plakatach, to od razu orientujemy się jaka jest to postać historyczna. Jednak nie chodzi jedynie o to, by aktor był jej fizyczną kalką, bo gdy zaczyna grać, prowadzić dialogi to charakteryzacja staje się maską i przeszkodą: tłumi wszystkie emocje wyrażane przez schowanego za nią aktora. Nie jestem zwolennikiem takich metod. Fizyczne podobieństwo jest dla mnie najmniej istotną płaszczyzną, dzięki której odkrywam postać – kibicuje jej lub nie – ważne jest to, że wierzę w jej istnienie. Choć może się mylę i jestem odosobniony w tym stanowisku. Morze nagród, jakie spłynęło na kreację Day-Lewisa, wskazuje, że mogę być w błędzie. Nie mam wątpliwości, że współczesna charakteryzacja wiele potrafi dokonać, jednak w moim odczuciu zbyt często ingeruje w pracę aktora.
Jest to jedyny techniczny zarzut jaki potrafię wysunąć wobec tego filmu. Wszystko inne stoi na najwyższym poziomie. Mandela: Long walk to freedom ma imponujące, wystylizowane zdjęcia (nie wiem dlaczego praca Lola Crowleya została pominięta w oscarowych nominacjach). Montaż i muzyka nadają filmowi dynamiczne tempo. Justin Chadwick stworzył film z ogromnym wyczuciem, użył składników w idealnych proporcjach. Jego film nie jest kolejnym anonimowym amerykańskim produktem. Widać, że odpowiedzialny za niego jest artysta-autor z konkretną wizją całego projektu. Reżyser nie przesłodził biografii Mandeli, nie wyidealizował głównego bohatera, ale utrzymał niezbędny dystans. Nie otrzymaliśmy banalnej hagiografii o zdobywcy pokojowej nagrody Nobla.
Opowiadając o losach Nelsona Mandeli twórcy docierają znacznie głębiej niż można się było spodziewać. Chadwick nie chce po raz kolejny udowodniać, że obie rasy są sobie równe, że należą im się takie same prawa. To w kinie widzieliśmy już nieskończenie wiele razy. Mandela… traktuje przede wszystkim o polityce negocjacji – nie tylko tej prowadzonej na wielką skalę. I ten temat wyczerpuje. Dobrze, że w kinie pojawiają się tak solidnie zrealizowane biografie.
https://www.youtube.com/watch?v=hmm-aazQQKA
Film Chadwicka wieńczy świetny utwór U2, którego znają już chyba wszyscy.