MAŁE ZŁO (2017)
Połączenie grozy z komedią to wyjątkowo trudna sztuka. Twórcy horrorów komediowych muszą bowiem operować dwoma przeciwieństwami, wywołującymi w widzu zupełnie nieprzystające do siebie emocje – strach i radość. Jak pamiętamy, Sam Raimi i Peter Jackson to jedni z tych autorów, którzy potrafili nawiązać dialog między kontrastującymi gatunkami, scalając je w jedno. Czy Eli Craig, twórca Małego zła, także należy do tego grona?
Początki miał obiecujące. Eli Craig jest bowiem reżyserem Porąbanych, dobrze przyjętego horroru komediowego z 2010, który w wielu kręgach cieszy się statusem filmu kultowego. Czym sobie na to miano zasłużył? Porąbani to pomysłowy i nakręcony ze swadą pastisz wszelkiej maści slasherów, wypunktowujący zarówno grzeszki, jak i ewidentne zalety popularnej odmiany kina grozy. Jego drugi film, Małe zło, za którego produkcję odpowiada platforma Netflix, miał z założenia pełnić podobną rolę, ale w swym żartobliwym komentarzu odnosić się do innej konwencji – horroru satanistycznego.
https://www.youtube.com/watch?v=6Y8U9v8oXSI
Nie mogę powiedzieć, by Craig tym razem obronił swój pomysł. Popełnił bowiem podręcznikowy błąd, obecny w wielu innych komediach pastiszujących chwyty gatunkowe, polegający na obawie przed postawieniem jednego kroku dalej od innych. Brak bowiem Małemu złu wyrazistości oraz odwagi, choć historia zaprezentowana w filmie zdradza potencjał do tego, by przy udziale humoru pobawić się, pożonglować konwencją kina grozy. Poznajemy bowiem typowego everymana, Gary’ego (Adam Scott), któremu trafia się nader nieprzeciętna kobieta – Samantha (Evangeline Lilly). Chcąc zaskarbić sobie względy świeżo poślubionej żony, postanawia nawiązać kontakt ze swoim pasierbem, Lucasem. Problem w tym, że ten przejawia do swego ojczyma wyjątkowo wrogi stosunek i w dodatku zachowuje się dość dziwnie jak na sześciolatka. Gary w końcu zaczyna podejrzewać, że Lucas jest… wcieleniem diabła.
To mogła być niezła karuzela. Bohater z syndromem paranoi zostaje zepchnięty do parteru w starciu z czyhającym na jego życie małym chłopcem, który w dodatku przy każdej sposobności chowa się pod spódnicą swojej matki – to perypetie godne zamiany w absurd. Ale Craig woli prowadzić akcję w wyjątkowo bezpieczny, powiedziałbym nawet przesadnie poważny sposób, bojąc się ofensywy zarówno w kierunku jednoznacznej grozy, jak i siarczystego humoru. Największym problemem Małego zła jest zatem to, że nie sprawdza się jako dostarczyciel ani jednego, ani drugiego rodzaju emocji. Realizacyjna sprawność, w tym dobry casting (Craig zaprosił nawet do filmu własną matkę – Sally Field), nie gra w tym wypadku większej roli. Z kolei machinalne odhaczanie kolejnych nawiązań do klasyków kina grozy (w tym Lśnienia, Ducha i oczywiście Omenu) służy jedynie wysłaniu sygnału do fanów, nie niosąc narracyjnego uzasadnienia. To zaskakujące, ale zamiast żywiołowo bawić się konwencją, film wolał jedynie zaprosić mnie do… wyrażenia współczucia dla losu wszystkich ojczymów.
Jest w filmie scena, która stanowi jego subtelną, acz niechlubną wizytówkę. Sam reżyser w niedawno opublikowanym wywiadzie powiedział nawet, że była to jedna z najtrudniejszych do nakręcenia scen w filmie. Mowa o momencie, gdy żona głównego bohatera w końcu postanawia przybliżyć mu swoją przeszłość, rzucając światło na dotychczas spowity w cień moment poczęcia Lucasa. Samantha dwoi się i troi, używając zręcznych eufemizmów, by nie powiedzieć swemu mężowi wprost, że została zgwałcona przez satanistycznych kultystów. To zaskakujące, ale dla reżysera najtrudniejsze w tej scenie było… ustawienie odpowiedniego światła, mającego wpływ na nastrój. A ja uważam, że miała ona zupełnie inną trudność – prowokowała do szarży, na którą i tym razem reżyser się nie zdecydował. Bohater, choć niedosłownie, to jednak wzrusza nad obrazoburczym faktem ramionami, pozostawiając widza z analogicznym uczuciem obojętności.
korekta: Kornelia Farynowska