MAJ Z RIDLEYEM SCOTTEM: Helikopter w ogniu
Reżyser postawił na paradokumentalną formę w większej części dzieła. Kamera trzyma się blisko żołnierzy – tak blisko, że można odnieść wrażenie, iż biegnie, ucieka i skrada się wraz z nimi. Otaczają nas pył, odłamki i tumany tłustego dymu. Będziemy blisko krwawiących, umierających, zamienionych w strzęp żołnierzy. Czujemy desperację ludzi, którzy są osaczeni przez wroga i kończy im się amunicja. Niekiedy Scott przypomina nam, że jest jednym z największych filmowych malarzy kina głównego nurtu i celebruje jakieś ujęcie lub scenę, korzystając z niebieskich filtrów i zwolnionego tempa. W ogóle cały film to wizualny majstersztyk.
Zespół operatorski sam w sobie stanowił mały oddział. Pięćdziesięciu ludzi dbało o to, żebyśmy z zapartym tchem śledzili dziką wymianę ognia w Mogadiszu. Udało się. Efektem ich pracy jest dwugodzinna rozwałka klasy deluxe. Niektóre ujęcia kręcono z kilkunastu kamer jednocześnie. W połączeniu ze świetnym (na szczęście – nie epileptycznym) montażem dostaliśmy efekt szarpania, kołysania i trzęsienia. Wzmacniają one wojenny klimat, ale nie powodują pogubienia się w akcji; to chaos kontrolowany, czego nie da się powiedzieć o wielu dzisiejszych widowiskach.
Muzyka Hansa Zimmera robi dobrą robotę. Gitary, elektronika, motywy etniczne i wsparcie Lisy Gerard tworzą doskonałe tło pod różne fazy akcji w Mogadiszu. Niemiec był wtedy w formie i stworzył ilustrację pełną energii, acz nie pozbawioną melancholii. Dla niektórych kinomanów problemem jest fakt, iż film nie posiada jednego bohatera. Postaci mamy tu kilkadziesiąt, ale prawdziwym herosem jest zbiorowość. Jej imię to żołnierz amerykański – dzielny, oddany sprawie, gotów ratować kolegów. Facet, który zrobi wszystko, kiedy trzeba dać z siebie wszystko.
Podobne wpisy
Aktorzy spisali się nieźle, co w tym wypadku oznacza, że biegają, krzyczą i umierają przekonująco. Zgromadzono tu zresztą solidny pakiet gwiazd, od których w filmie wręcz się kłębi. Od doświadczonych i utytułowanych (Sam Shepard) przez właśnie przygasające (Tom Sizemore), będące u szczytu (Ewan McGregor) po te, które dopiero ruszyły zdobywać nieboskłon (Tom Hardy). Dość, że wszyscy dobrze wyglądają w mundurach i mają na tyle charakterystyczne twarze, że w wojennej kurzawie zazwyczaj nie mylimy postaci. Niestety, zdają się być trochę zbyt cool – bardzo koleżeńscy i dobrze wkomponowani w swoje lśniące maszyny do rozpylania śmierci. I tak na przykład postać grana przez Erica Banę – nieznająca lęku czy zmęczenia, za to diablo skuteczna – wygląda mi na świetne narzędzie werbunkowe dla młodych widzów.
Po co Scott i Bruckheimer otworzyli tę hollywoodzką strzelnicę i kazali naparzać doborowej drużynie aktorskiej jak w trakcie pikniku dla fanów militariów? Reżyser mówi o hołdzie dla zwykłych żołnierzy, narażających swoje życie dla ojczyzny. Możliwe. Mam zresztą wrażenie, że kluczowa opinia o wojnie pada z ust sierżanta niezmordowanego sierżanta Hootena: “Kiedy pierwsza kula przelatuje ci nad głową, polityka i całe to gówno ląduje w koszu”. Film próbuje oddać stan rzeczy po tym pierwszym wystrzale. Za to dzielny sierżant wyjaśnia potem, że w tym wszystkim chodzi o pomoc kolegom. Fabuła zapoznaje zresztą widza z żelazną zasadą marines Leave no man behind. Oznacza to ni mniej, ni więcej, tylko tyle, że dopóki któryś żołnierz żyje, a pozostał z tyłu – wszelkie dostępne jednostki ruszą mu na ratunek.
Bardzo szlachetnie. Ja jednak czuję, że oglądam film propagandowy. Może nie nachalny i jawnie propagandowy, ale nakręcony ku chwale “amerykańskich chłopców”, którzy robią na świecie porządek, nie szczędząc przy tym krwi. Ridley Scott to reżyser dużej klasy, zbyt inteligentny, żeby umieścić taki hafcik grubymi nićmi, niemniej kiedy patrzymy pod słońce, pojawia się on na tym sztandarze chwały. Scott mizdrzy się do dzielnych wojaków, za to mieszkańców Mogadiszu przedstawia niczym zombie – jest ich wielu, wyłażą zewsząd i są żądni krwi. Nie kupuję Helikoptera jako filmu antywojennego. Chcesz obejrzeć film przeciw wojnie? Zobacz Idź i patrz Elema Klimova. Nie kupuję też peanów Scotta na cześć amerykańskich żołnierzy. Przedstawiono ich tu jak żywe złoto; zbyt gładki to obrazek.
Kupuję za to film jako świetną technicznie rozrywkę. Użycie słowa rozrywka może się wydawać nieco ryzykowne w kontekście obrazu opartego na tragicznych faktach. Ja jednak czuję, że poprzez uproszczenia i proamerykańskie przesłanie mogę rzecz zaakceptować tylko na poziomie świetnego widowiska. Cieszyć oczy i uszy. Chłonąć intensywne sceny. Prawdę powiedziawszy, sądzę, że każdy fan kina wojennego robi to samo. Oczekuje destrukcji, malowniczej bitwy; chce ujrzeć w działaniu machiny śmierci i starcia pełne dzikiej siły. Myślę, że nawet takie tytuły jak Pluton dają wielu z nas ten dziwny rodzaj przyjemności (tak, przyjemności), który pojawia się podczas zanurzania w świat historii pełen nieustannego zagrożenia, gdzie każdy zakręt może oznaczać pułapkę, a każdy błąd – śmierć.
Z całą pewnością mogę powiedzieć, że Helikopter jako widowisko nadal jest prawdziwym wydarzeniem. Sceny nadlatywania Black Hawków nad miasto, ich upadku, nocnego starcia widzianego przez noktowizory i wiele innych wciąż robią potężne wrażenie. Chaos bitewny przekonuje, a praca operatora wywołuje zachwyt. Dźwięki wbijają w fotel. Napięcie spada dopiero po powrocie do bazy wojskowej, kiedy i z nas schodzi adrenalina. Wyraźnie też widać, że film wskazał kierunek kinowej batalistyce. Styl Scotta stał się punktem odniesienia dla wielu twórców, którzy zrozumieli, że kamera musi być wewnątrz wydarzeń, aby nastąpiło pełne i mocne zanurzenie w bitewny zgiełk. Praktycznie każdy względnie nowy obraz oparty na konflikcie zbrojnym (Ocalony, Karbala, 13 godzin: Tajna misja w Benghazi) korzysta z opracowanych tu wzorców. Helikopter w ogniu może budzić wątpliwości i wywoływać kontrowersje, ale jest to potężna maszyna filmowa, lśniąca i wyładowana pirotechniką. Aktualnie – jak by nie patrzeć – klasyka.
korekta: Kornelia Farynowska