MADAME WEB. Niczym pilot serialu, którego nie chcielibyście obejrzeć [RECENZJA]
Oto do kin trafia kolejna odsłona okołospidermanowego uniwersum filmowego Sony, które jak nikt przypomina nam dziś o tak samo trudnych, co uroczych początkach kina superbohaterskiego z przełomu wieków. Tym razem na tapet wzięto kilka bohaterek z komiksowego świata Spider-Mana i ich wspólne losy zamieniono w kolejny typowy dla tego studia twór: pokraczne dziełko dla nikogo, które jednoznacznie odrzucone zostaje przez niemal wszystkich światowych recenzentów.
Historia opowiedziana w Madame Web jest prosta, żeby nie powiedzieć prostacka. Oto Ezekiel Sims (Tahar Rahim), wpływowy miliarder obdarzony pajęczymi mocami, śni o trójce Spider-Woman (Sydney Sweeney, Isabela Merced i Celeste O’Connor), które doprowadzają do jego śmierci, więc postanawia zabić je, kiedy te są jeszcze nastolatkami (nie żartuję). Na drodze między Ezekielem a dziewczynami staje jednak Cassie Webb (Dakota Johnson), młoda ratowniczka medyczna, która sama zaczyna odkrywać swoje nadludzkie moce.
Całość – już po tym absurdalnym punkcie wyjściowym – zamienia się w dość klasyczną, opartą o wzór Terminatora Jamesa Camerona historię o ucieczce niewinnej ofiary i jej obrońcy (w tym przypadku: ofiar i obrończyni) przed niedającym się powstrzymać, nieustępliwym antagonistą.
Wszystko to wsparte jest mitologią świata komiksowego Spider-Mana, z którego twórcy korzystają na tyle umownie, że trudno nie mieć poczucia, że jakiś komiks widzieli może w dzieciństwie.
U sąsiadów.
Przez szybę.
W centrum wydarzeń stawiane są bowiem bohaterki, które w komiksie piastowały role różnych Spider-Woman (lub Spider-Girl), ale tutaj w kostiumach widzimy je tylko w kilkusekundowych wizjach i nigdy nie dowiadujemy się, jak zdobyć miałyby swoje moce. Tytułową Madame Web trudno zaś skojarzyć z pierwowzorem, a Ezekiel – jedna z najciekawszych i najbardziej niejednoznacznych postaci wprowadzonych do komiksów o Spider-Manie w XXI wieku – zamieniony został w pozbawionego grama charakteru antagonistę. W dodatku w tle bez pomysłu i nie wiadomo dlaczego snują się z kolei wuj (Adam Scott) i ciężarna matka (Emma Roberts) Petera Parkera, znanego wszystkim Spider-Mana.
Ale wszystko to oczywiście tylko geekowskie narzekanie, bo koniec końców film nie jest tak zły, jakby chcieli tego zachodni recenzenci. To znaczy, oczywiście, nie jest udany, bo od dialogów więdną uszy, absurdów i uproszczeń scenariusza paruje mózg, a od dzikiego montażu bolą oczy, ale prostota i uniwersalność fabuły potrafi zaangażować, szczególnie że główni bohaterowie budzą sympatię, pewnie dzięki porządnej obsadzie na czele z Dakotą Johnson, Sydney Sweeney i Adamem Scottem, a po seansie nie zostajemy z poczuciem zażenowania na miarę Morbiusa czy drugiego Venoma, ale raczej wzruszeniem ramion analogicznym do oglądania przypadkowego akcyjniaka w środku nocy na losowej stacji telewizyjnej lub odkrycia słusznie zapomnianego pilota serialu telewizyjnego o superbohaterach, o których nigdy nie słyszeliśmy.
I nie, nie można z czystym sumieniem polecić tego filmu absolutnie nikomu. Nie można też nie czuć zmarnowanego potencjału tego komiksowego uniwersum i rozczarowania tak niewykorzystanej, świetnej przecież obsady. Trudno odgonić myśl, że Toxic Britney Spears zasłużyło na lepszą scenę akcji. Ale też bez wątpienia świat zna dużo gorszych filmów bazujących na komiksach Marvela. Abstrahując już od wymienionych wyżej koszmarków Sony, to i trzeci Ant-Man mógłby się czegoś od Madame Web nauczyć.
A tymczasem do zobaczenia na Kravenie Łowcy i trzecim Venomie, kolejnych dwóch produkcjach tzw. Sony’s Spider-Man Universe, które zobaczyć mamy na ekranach kin jeszcze w tym (!) roku.