MA LOUTE. Dziwadło w #Cannes2016
Ma Loute jest filmem podejrzanie pustym, jest rubaszną zabawą formą. Może to nie całkowicie trafna analogia, ale w trakcie seansu miałem wrażenie, jakby Wes Anderson parodiował Luchino Viscontiego, dodając urok kina Jacquesa Tati. Oczywiście nie chodzi mi o symetryczność kadrów, znaną z filmów autora Fantastycznego pana Lisa – akurat tego nie sposób naśladować, ale o egzaltację ról aktorskich, o specyficzną reżyserię, objawiającą się w inscenizacji kolejnych scen, wykorzystaniu rekwizytów czy nietypowym humorze. Od Viscontiego Bruno Dumont zaczerpnął zaś wizerunki postaci, które przejaskrawił i ubarwił. To interesująca mieszanka, często wybuchowa i drażniąca. Skończone dzieło absurdu.
W swoją opowieść reżyser wplótł jeszcze slapstick oraz śledztwo w sprawie tajemniczych zaginięć, które prowadzi dwóch niezdarnych detektywów, tak bardzo przypominających Flipa i Flapa. Ta para nieraz dostarcza znakomitego sytuacyjnego humoru.
Akcja filmu ulokowana jest gdzieś na początku XX wieku na północnym wybrzeżu Francji. Trudno określić, na ile czas gra tu rolę. Na pewno urozmaica film o historyczny kostium i dodaje mu nieco nostalgii. Z jednej strony to konwencjonalna obyczajówka o arystokratycznej rodzinie Van Peteghemów, spędzającej wakacje w swojej rezydencji. To zbiór osobowości i dziwaków, ostentacyjnie zmanierowanych, przez co komicznych i karykaturalnych. Z drugiej zaś to opowieść o mieszkającej nieopodal ubogiej rodzinie rybaków, którzy trudnią się również przenoszeniem przez okoliczną zatoczkę tych, którzy nie chcą ubrudzić sobie eleganckich garniturów i sukien. Jednym z nich jest właśnie tytułowy bohater filmu, noszący imię Ma Loute. Z trzeciej natomiast strony to parodia kryminału. Bowiem co chwila dochodzi do niespodziewanych zaginięć mieszkańców.
Ma Loute to kuriozum i anomalia.
I teraz największy paradoks i dziwactwo filmu Ma Loute. To nie spojler, nie zdradzam nic, co jest okryte szczególną tajemnicą, ponieważ dowiadujemy się tego prawie na samym początku. Rodzina głównego bohatera to kanibale, regularnie zjadający swoich zamożnych klientów! Co?! Po co?! Dlaczego?! Jak?!
W tym wszystkim ważną rolę odgrywa jeszcze romans między głównym bohaterem a dziewczyną z rodziny Van Peteghemów. Tak, można też film czytać w kluczu melodramatycznym. Ba, a w jakim w sumie nie można!
Ma Loute to składak, film enigmatyczny i zagadkowy. Złożony z nieprzystających do siebie części, które widz może układać sobie do woli, szukając właściwej kombinacji. Film Dumonta to nie tylko zlepek konwencji gatunkowych, ale również zaskakująca zabawa realiami kreowanego świata. Prawa fizyki w kilku momentach przestają mieć znaczenie, realne zostaje zmieszane z wyobrażonym. Ma Loute opowiedziane jest z lekkością i brawurą. To nieznośna wizja, zawody w przekraczaniu absurdu. Reżyser chce, byśmy zawiesili wiarę i przestali ufać logice – te kategorie nie funkcjonują w tym świecie. Dumont chyba kazał wszystkim odtwórcom ról udawać, przesadzać i grać, odgrywać, kpić, parodiować – tak bardzo, jak się tylko da. To śmieszy, miejscami irytuje, zastanawia, przykuwa uwagę, drażni i dekoncentruje. Lecz nigdy nie pozostaje obojętne.
To spektakl na aktorskiej żyle, pozbawiony subtelności i psychologicznych niuansów. Ma Loute jest farsą i kpiną, ale kupuję ją w całości.
Film Dumonta to również dzieło przepięknie sfotografowane. Nie chodzi nawet o imponującą lokalizację, w jakiej rozgrywa się fabuła filmu, ale o wykorzystanie koloru. Wszystkie barwy mają intensywność i głębię. Sprawiają, że przedmioty czy ubrania stają się czymś więcej. Żółta parasolka, czerwony pompon na czapce Ma Loute’a, niebieska koszula, granit morza, czerń fraków detektywów. Niejeden kadr jest samoistnym dziełem sztuki.
Wyjątkowo ciężko jest mi wystawić ocenę, z którą całkowicie bym się zgadzał. Niejednokrotnie zażenowany chwytałem się za głowę, chyba częściej imponowała mi oryginalność tego filmu. Nie potrafię wpisać Ma Loute w żaden schemat, żadne ramy. Trudno z dzieła Dumonta wydobyć jakiś sens lub myśl przewodnią.
Ma Loute jest szczytowym osiągnięciem już umarłego postmodernizmu. Idealnym przykładem tego, że dalej tak kręcić się już nie da. Dumont spuścił wiadro do studni, którą wykopali Greenaway, Tarantino, bracia Coen i Lurhmann, i wydobył z niej ostatnie krople. Zaskakujące jest to, że tak skutecznie gaszą one pragnienie.
https://www.youtube.com/watch?v=4lU1dR9X9VY