ŁOWCA TROLLI. Norweska perełka, która i straszy, i bawi
Odkąd trójka studentów szkoły filmowej w poszukiwaniu wiedźmy zapuściła się do mrocznych lasów Blair, amerykańskie kino grozy znacząco zmieniło swój profil. Konwencja mockumentary, mimo że nie stanowiła żadnego novum, okazała się być prawdziwym strzałem w dziesiątkę – ujęcie fantastycznej, przerażającej historii w ramy udawanego dokumentu (na ekranie niewiele widać, bohaterowie zwracają się wprost do widza) wpuściło powiew świeżości do skostniałego gatunku horroru. Jednocześnie produkcja tego typu filmów kosztuje bardzo niewiele, a zyski śmiało można liczyć w dziesiątkach milionów, bo domniemana prawdziwość przedstawionego materiału ściąga do kin tłumy żądnych wrażeń widzów. I choć dzisiaj, trzynaście lat po premierze Blair Witch Project, kręcone w Hollywood pseudo-dokumenty nadal plasują się wysoko w zestawieniach box office, forma mockumentary – sama w sobie dość ograniczająca – mocno się zdewaluowała, a w wyświetlane przed seansem informacje o autentyczności nagrania nikt już raczej nie wierzy.
André Øvredal, reżyser filmu Łowca trolli, zdaje się dostrzegać ograniczenia przyjętej konwencji, ale nie stanowi to dla niego większego problemu. Kluczowy wydaje się tu być fakt, że Øvredal pochodzi z Norwegii, kraju, który jeszcze niedawno na mapie światowego horroru właściwie nie istniał. Dopiero w ostatnich latach Norwegom udało się wypracować pewien model kina grozy, oparty w dużej mierze na implementowaniu amerykańskich wzorców: slashera (seria Hotel zła, Manhunt, Polowanie) czy komediohorroru o żywych trupach (Zombie SS). Podczas gdy twórcy wymienionych tytułów poprzestawali na samym przeniesieniu amerykańskiego schematu w realia mroźnej Skandynawii, nie zmieniając niemal jego reguł, Øvredal nakręcił film wykorzystujący obraną konwencję w sposób inteligentny i twórczy. Tam, gdzie inwencja pozostałych norweskich reżyserów się kończy, twórca Łowcy trolli dopiero zaczyna rozwijać skrzydła. W jego filmie nie chodzi bowiem o wyskakujące zjawy i machanie kamerą, a o znakomicie zbudowany kontrast na linii forma – fabuła, dzięki któremu Łowca… jest prawdopodobnie pierwszym fałszywym dokumentem, wzbudzającym emocje inne, niż tylko chwilowy strach.
Główni bohaterowie filmu to trójka studentów norweskiej szkoły dziennikarskiej. W ramach praktyki próbują nakręcić materiał o Hansie, podejrzanym kłusowniku, bezprawnie zabijającym mieszkające w okolicy niedźwiedzie. Początkowo studenci przeprowadzają wywiady z myśliwymi i starają się wpaść na trop tajemniczego mężczyzny, a kiedy już im się to udaje, podążają za nim z kamerą w głąb lasu. Domniemany kłusownik z poważną miną oświadcza, że jest jedynym łowcą trolli w kraju i zgodzi się na udokumentowanie toku swojej pracy (bo pensję ma słabą, a za nadgodziny nikt mu nie płaci) pod jednym warunkiem – filmowcy będą bez pytania wypełniać jego rozkazy. Studenci, rozbawieni zaistniałą sytuacją, postanawiają przystać na propozycję i zdemaskować przed kamerą tego, jak sami twierdzą, podstarzałego wariata. Ich podejście zmienia się dopiero w momencie, gdy z lasu wychodzi wielka, trzygłowa bestia.
Z jednej strony Łowca trolli to film nakręcony według wyeksploatowanego za oceanem schematu, z drugiej jest głęboko zakorzeniony w norweskim folklorze. Z jednej strony poważny (do czego zobowiązuje pseudodokumentalna forma), z drugiej zamierzenie absurdalny. Hans powoli wprowadza filmowców (a razem z nimi także widzów) w tajemniczy świat trolli; opowiada o tym, co jedzą, jaki mają zapach i jakimi metodami można je uśmiercić. Pokazuje linie wysokiego napięcia i z pełną powagą stwierdza, że są to tak naprawdę wielkie ogrodzenia zbudowane przez rząd, by utrzymać bestie w granicach rezerwatu. Co ciekawe, wszystkie te informacje – jakkolwiek głupio by nie brzmiały – wydają się być perfekcyjnie logiczne, jeśli na czas seansu uwierzymy w istnienie trolli. Nie ma tu komizmu bezsensownego, nie ma prób podlizania się widowni przy pomocy oczywistych żartów. Øvredal ironizuje, ale nie przekracza granicy pomiędzy grą z widzem a zwykłą parodią. Za przykład niech posłuży pozornie najbardziej absurdalny wątek, świetnie w Łowcy… rozwinięty: trolle nienawidzą i tępią chrześcijan, ale muzułmanów zostawiają w spokoju. W ustach Hansa brzmi to dość zabawnie, ale jest też całkowicie sensowne – mitologia nordycka, z całym swoim bestiarium, została wypleniona przez chrześcijaństwo, więc nic dziwnego, że długowieczne stwory próbują uśmiercić swoich dawnych prześladowców. Wyobraźnia reżysera zatacza jeszcze szersze kręgi – trolle zostają wpisane we wszystkie dziedziny życia Norwegów, od religii po politykę, a każdy kolejny pomysł zawiera taką dozę oryginalności, że można by na nim zbudować osobną fabułę.
Umieszczona na początku filmu informacja o tym, że całe nagranie zostało wysłane anonimowo do norweskiej telewizji, a studenci zniknęli bez śladu, jest raczej okiem puszczonym do znającego gatunek widza, niż próbą wprowadzenia atmosfery niepokoju. W tytułowej roli reżyser obsadził zresztą skandynawskiego komika, Otto Jespersena, którego Norwegowie bez problemu rozpoznają na ekranie. To kolejne przykłady na to, że Øvredal buduje atmosferę swojego filmu według zasady opozycji: komik gra zmęczonego życiem twardziela, poważny komunikat pełni funkcję intertekstualną, a dokumentalna konwencja zostaje skontrastowana z baśniowymi stworami. Dzięki temu Łowca trolli czasami straszy, czasami bawi, a przy tym ciągle zaskakuje, zapewniając jednocześnie bezpretensjonalną rozrywkę. I chociaż bazuje na rozpowszechnionym w USA koncepcie, Hollywood mogłoby się z niego sporo nauczyć. A fakt, że Amerykanie już kupili prawa do remake’u, nie powinien raczej nikogo zaskoczyć.