search
REKLAMA
Archiwum

ZOMBIE SS. Kawał dobrej zabawy

Piotr Kocoń

11 lipca 2019

REKLAMA

Co jakiś czas w europejskim światku filmowym pojawia się pozycja zupełnie inna niż wszystkie. Dość często pochodzi z kraju, który w takich gatunkach nie przodował. Często jest dziełem młodych ambitnych ludzi, którzy mają odwagę iść pod prąd, zrobić coś niszowego, coś, co czasami może – niestety – przejść niezauważone. Dzięki takim przedstawicielom homo sapiens w filmowym świecie nigdy nie jest nudno. Nie idą za nimi nazwiska, nie idą za nimi pieniądze, ale mimo to są w stanie pokonać przeciwności i pokazać widzom coś nowego, świeżego i ożywczego. Aby było jeszcze bardziej niszowo, łapią się za gatunek mocno wyeksploatowany, gatunek, w którym coraz trudniej wymyślić coś oryginalnego, gdzie często kopiowane są bezczelnie i nachalnie pomysły, które już miały szansę ujrzeć światło dzienne w innym filmie. Przez to niestety rynek filmowy, jeżeli mogę użyć tego słowa, zalewany jest przez nijakie “produkcje” i rzadko zdarza się nam widzieć coś dobrego, coś, co mimo tego, że opiera się na oklepanych schematach jest tak skonstruowane, że bawi, a nie odstrasza.

Tym razem uderzenie przychodzi z Norwegii, od mało znanego reżysera, który na swoim koncie miał do tej pory jedną dość średnią pozycję. Nasi północni przyjaciele wzięli się za bary z tematyką zombie. Żeby było jeszcze lepiej, są to martwi naziści. I znowu pokazali naszym rodzimym producentom, reżyserom i scenarzystom, że zamiast kijem gruchy obijać, trzeba zakasać rękawy i zabrać się ostro do roboty. Tego typu filmy są specyficzne. Epoka ich świetności już dawno minęła. Co jakiś czas temat zombie z lepszym lub gorszym skutkiem pojawia się i równie szybko znika. Nawiązuje do takich pionierów gatunku, jak Martwica mózgu, Evil Dead czy Poranki…, Dni…, Noce… i Świty żywych trupów. Wydawać by się mogło, że w tej tematyce powiedziano już niemal wszystko. Okazuje się, że na szczęście nie.

Fabuła Dead Snow jest banalna. Oto mamy grupkę młodych przyjaciół, domek w odludnych górach, zimową porę i czające się w okolicy zło. Wiadomo więc, jak się to skończy. Pierwsze, na co trzeba zwrócić uwagę, to podejście, z jakim powinniśmy zabrać się za oglądanie tego filmu. Nie jest to typowy horror, którego zadaniem jest sprawić, że kolejne noce będą bezsenne i będziemy się bali najmniejszego choćby pierdnięcia. Nie, takie podejście jest zupełnie mylne i zawiedziemy się srodze. Ten typ horroru ma widza przede wszystkim bawić. I w tej dziedzinie jest on wyśmienity. Zabawy nam tu nie zabraknie. Niestety, jest to film nie dla każdego. Jeżeli uwielbiasz morze flaków, absurdalne sytuacje, siekankę i wszędobylską rzeź, to ta pozycja jest skierowana do Ciebie. Ciebie pokazuje swoim zgniłym palcem i mówi: “Ty, nie odwracaj wzroku, usiądź wygodnie i przygotuj się na ostrą jazdę bez trzymanki”! Tak pozytywnie nastawiony przygotowałem się na niespełna półtorej godziny świetnej zabawy. Przede wszystkim miejsce – piękne norweskie góry, przysypane białym puchem. Typowy domek ze sławojką na zewnątrz. Parę razy miałem okazję spędzić miłe wieczory w podobnej scenerii i droga w nocy do takiej sławojki dawała naprawdę niesamowity dreszczyk emocji. Człowiek siedzi i myśli, czy czasami nic go nie capnie za poślad, czy nic nie wysunie się z dziury i nie zrobi przykrego kuku. A w przypadku tego filmu jest to naprawdę konkretne kuku.

REKLAMA