LOKI: Sezon 2. Oszust na ratunek uniwersum? [RECENZJA dwóch odcinków]
Niewielu widzów postawiłoby dolara na to, że na barkach Lokiego będzie tkwić ostatnia nadzieja wielu fanów MCU na powrót uniwersum na odpowiednie tory. Ciężar ten jest o tyle nieznośny, że mógłby przygnieść. W końcu, w przeciwieństwie do większości produkcji IV Fazy, pierwszy sezon serialu dostarczył wielu widzom sporo radości i satysfakcji. Oczekiwania były spore, jednak samo zainteresowanie serialem i uniwersum spadało z każdą kolejną produkcją. Cóż się dziwić, skoro to właśnie Loki rozdał nowe, bardzo istotne karty w świeżo formowanej układance związanej z funkcjonowaniem multiwersum. Zafundował i wytłumaczył precyzyjny sposób jego działania. Organizacja TVA i te reguły nie miały jednak później praktycznie żadnego przełożenia na to, co się działo w IV Fazie. Dlatego wielu widzów zaczęła ta formuła nużyć i męczyć, przychody zaczęły spadać, a takie produkcje jak Kwantomania niemal wbiły gwóźdź do trumny kina spod znaku Marvela. W tej perspektywie Loki wypada szokująco dobrze i wydaje się, zwłaszcza wizualnie, niemal arcydziełem. No właśnie, w tej perspektywie.
Drugi sezon Lokiego startuje naprawdę z przytupem. Historia rozpoczyna się dokładnie w tym miejscu i chwili, kiedy kończył się poprzedni. Jeżeli sobie przypomnimy tamten – swoją drogą bardzo dobrze zbudowany na poziomie stawki i napięcia – moment, to wiemy, że twórcy stanęli przed niemałym fabularnym wyzwaniem. Przypominam, że dochodzi tam do absolutnej kulminacji wydarzeń – Loki i Sylvie odkrywają prawdę o TVA, Tym Który Trwa, czyli Kangu. Dochodzi do rozgałęzienia linii czasowych. Rozstajemy się z bohaterami w bardzo napiętym momencie, a twórcy drugiego sezonu podejmują to wyzwanie i wchodzą w tę historię z pełną werwą i fabularnym pazurem. Od początku dzieje się naprawdę sporo i – o dziwo – mimo niektórych momentów, które są nieco przegadane, mimo nowych zagadek, wprowadzenia postaci Uroborosa (Ke Huy Quan), bardzo przyjemnie wchodzi się w ten chaos. To esencja Lokiego.
Serial stoi wręcz na zaskakująco wysokim poziomie artystycznym. Zwłaszcza w perspektywie poprzednich produkcji, także i tych filmowych. Wizualnie jest to chyba obecnie najbardziej charakterystyczna, autorska produkcji MCU – utrzymano kolorystykę i tonację tego, co otrzymaliśmy w pierwszym sezonie, a nawet podniesiono nieco poprzeczkę na poziomie montażu i szaleństwa operatorskiego. Scena rozmowy Lokiego i Uroborosa dziejąca się na dwóch płaszczyznach czasowych to coś naprawdę pomysłowego. Nie pamiętam takich wizualnych szaleństw nigdzie wcześniej w serialach MCU. To z kolei uzmysławia mi, że to uniwersum jednak powinno powoli odchodzić od kompleksowej, hermetycznej formy, w której wszystko jest ze sobą połączone, na rzecz bardziej autonomicznych, odseparowanych produkcji. To dałoby większą swobodę scenopisarską i pole manewru dla kreatywnych twórców.
Serial o marvelowskim Bogu Oszustw właśnie tym się broni – ogląda się go jako Lokiego, a niekoniecznie jak kolejną produkcję należącą do wielkiego tasiemca. Wystarczy jeden kadr z charakterystyczną paletą barw, retrofuturystycznymi gadżetami, aby rozpoznać ten serial. Na tle nijakich produkcji MCU IV Fazy wygląda wręcz jak małe arcydzieło. Jeżeli dodać pozytywne fabularne wariactwo, uroczego Ke Huy Quana, który wzbogaca serial, i stawkę, to mamy przepis na naprawdę świetny start.