LITOŚĆ jak narkotyk. Szczęście w nieszczęściu
Codzienność prawnika (Giannis Drakopoulos) w średnim wieku definiuje żal. Jego żona (Evi Saoulidou) jest w śpiączce i jej przebudzenie jest mało prawdopodobne. Bohater i jego syn żyją więc w zawieszeniu, bo kobieta ani się nie budzi, ani nie umiera. Mąż regularnie ją odwiedza, mówi do niej o pracy w kancelarii, a na pożegnanie całuje. Jest małomównym, smutnym człowiekiem, co podkreśla ciemny garnitur i markotny wyraz twarzy opuchniętej od codziennego płaczu. Brzmi jak najbardziej depresyjna rzecz na świecie? Zależy dla kogo. Nasz bohater – choć tego po nim nie widać – w przedwczesnej żałobie czuje się jak ryba w wodzie.
Codziennie rano wyczekuje pod drzwiami na sąsiadkę która bezinteresownie przynosi ciasto. Pan prawnik za każdym razem mówi, że nie trzeba było, ale dziękuje. W pracy tylko czeka na moment, by wtrącić w rozmowie z klientami, jak to jego żona jest w śpiączce. Najbardziej lubi rozmawiać o tym z panem z pralni (Makis Papadimitriou), który słucha go z zatroskanym wyrazem twarzy. To spojrzenie pełne żalu i współczucia działa na niego jak narkotyk. To tak, jakby zapytać hipochondryka, jak się czuje. On tylko na to czeka, bo teraz może zacząć się rozwodzić nad swoją tragedią. Prawnik udaje, że tak nie jest, ale naprawdę uwielbia być w centrum uwagi. Do tego stopnia, że potrafi kupić garnitur pogrzebowy i zaraz potem zanieść go do pralni, by ktoś mógł się nad jego właścicielem poużalać. Bardziej niż ciastem od sąsiadki bohater karmi się współczuciem otaczających go ludzi. Poza nieszczęśliwego człowieka przybiera w filmie rozmiary paranoi, bo dochodzi do tego, że prawnik zabrania synowi grać skocznych melodii na pianinie, bo co ludzie powiedzą?
Uporządkowany świat bohatera-ofiary rozsypuje się w dniu, kiedy jego żona…. się budzi. Nic gorszego nie mogło mu się przytrafić. Gdyby umarła, przynajmniej wiedziałby, jak się zachować, a otoczenie zalałoby go nową falą żalu i współczucia. Tymczasem bohater nie wie, co ze sobą zrobić. Przestał być na łasce cierpliwych i wyrozumiałych ludzi, którzy nagle zakończyli rozczulanie się nad nim. Teraz w centrum uwagi jest jego żona. Jej historii słuchają sąsiedzi, ona wymaga opieki, z nią trzeba spędzać czas. Pielęgnowane nawyki bohatera z dnia na dzień przestały być potrzebne i zasadne. Niestety on już jest od nich uzależniony. Kiedy kobieta sugeruje mu seks, on na widok jej piersi odsyła ją na mammografię. Desperacko szukając tragedii, bohater zachowuje się jak narkoman na odwyku. Pozbawiony ulubionej używki, będzie posuwał się coraz dalej, by ją znaleźć.
Jeśli Dzień świra był studium znerwicowania, to Litość jest katalogiem uzależnienia. Tyle że nie od narkotyków, ale od roli ofiary i cudzego współczucia. Kojarzy się z filmami Yorgosa Lanthimosa, a to przede wszystkim za sprawą tego samego scenarzysty – Efthymisa Filippou. Panowie współpracowali przy Kle, Lobsterze i Zabiciu świętego jelenia. Litość łączy z nimi powolny rozwój wydarzeń i konsekwentnie rozkręcająca się sprężyna absurdu. Podobnie jak poprzednie skrypty Filippou, ten też jest przepełniony czarnym humorem. Mimo poważnych tematów, mszy żałobnej w tle i smutnego protagonisty, Litość nieraz potrafi wywołać śmiech. Głównie za sprawą niedorzeczności związanych z głównym bohaterem. Bo jak tu nie parsknąć śmiechem, kiedy zamiast spać w objęciach żony, odpala w salonie gaz łzawiący, by wreszcie móc do syta się wypłakać.
Jedyne, co w Litości zastanawia, to brak reakcji innych postaci na coraz dziwniejsze zachowanie bohatera. Jego rytuały żałobne i monotematyczność są zrozumiałe, póki jego żona jest w śpiączce. Potem powody do pogrążania się w żalu znikają, a brak tragedii staje się tragedią samą w sobie. Tymczasem otoczenie bohatera w ogóle nie próbuje z nim na ten temat porozmawiać. Gdyby ta myśl nie wracała jak bumerang podczas seansu, Litość oglądałoby się z większym zaangażowaniem. Niemniej film Babisa Makridisa udowadnia, że paranoja nawet w żałobnych barwach może być zabawna.