Lincoln
Abraham Lincoln nie ma szczęścia do wielkiego ekranu. Ostatni naprawdę dobry film, który skupiał się na jego postaci, to Młodość Lincolna (1939) legendarnego Johna Forda. Musiało upłynąć ponad 70 lat (i sporo wampirzej krwi) zanim następny wielki autor zabrał się za adaptację kolejnego wycinka z życiorysu amerykańskiego męża stanu.
Szesnasty prezydent USA był w oczach Stevena Spielberga monumentalną ikoną od momentu, gdy w dzieciństwie po raz pierwszy stanął pod jego pomnikiem w Waszyngtonie. Z tego też powodu przez długi czas starał się przenieść na duży ekran historię wybitnego polityka. Po latach odrzucania kolejnych scenariuszy, zmianach personalnych w obozie aktorskim (początkowo główna rola należała do Liama Neesona) i skupianiu się na innych projektach, Spielberg dostał szansę nakręcenia swojej wersji historii jednego z najbardziej rozpoznawalnych amerykańskich przywódców.
Scenariusz Tony’ego Kushnera, opierający się na książce Doris Kearns Goodwin, skupia się na ostatnich czterech miesiącach z życia Lincolna, kiedy to wojna secesyjna zbliżała się do końca, a prezydent starał się przeforsować za wszelką cenę 13. poprawkę do Konstytucji, gwarantującą zniesienie niewolnictwa.
Film przedstawia nam Lincolna już jako postać ukształtowaną, błyskotliwego polityka i dyplomatę, który nawet jeśli nagina prawo, to robi to w taki sposób, że ręce same składają się do oklasków. Nie da się ukryć, że nowy film Spielberga jest laurką wystawioną patriotyzmowi i osobie, która zdefiniowała wizerunek nieugiętego Wujka Sama, przywdziewającego czerwień, biel i błękit.
W tym właśnie aspekcie można się doszukać największej wady filmu, którą jest przerażająca zachowawczość reżysera. Historia jest przesiąknięta polityką do granic możliwości, przez co obraz często niesamowicie zwalnia. Kolejne wymiany zdań zbliżają się niebezpiecznie do formy teatralnej, tracąc filmowy rozmach, przez co obraz sam już nie wie, czym tak naprawdę chce być. Oczywiście, pojawia się wiele scen, które ujawniają typowy dla Spielberga angażujący styl, przebijający się nawet przez największy patos (wszystkie sceny z Tommym Lee Jonesem, głosowanie), ale nie ma tu żadnego ryzyka. Mamy piękne, ale bezpieczne zdjęcia Janusza Kamińskiego, podniosłą muzykę Johna Williamsa (którą słyszeliśmy już miliard razy), a za montaż odpowiadał nadworny współpracownik Spielberga, Michael Kahn. Również tematyka związana z rasizmem i nierównością społeczną, będąca tak naprawdę głównym wątkiem tego filmu, była już przez Amerykanina przedstawiana z większą siłą oddziaływania. Technicznie wszystko jest tutaj piękne, jak od linijki – kostiumy, scenografia. Gdzieś jednak pod tym całym blichtrem zagubiła się magia kina; coś, co zamienia bardzo dobry film w wielkie widowisko. Film może stanowić kompetentne i przystępne źródło wiedzy o wydarzeniach definiujących historię Stanów Zjednoczonych, ale nie zmienia to faktu, że momentami zwyczajnie nuży i prosi się o jakieś sceny batalistyczne.
Scenariusz dosyć słabo wyważa poszczególne wątki i pokracznie łączy sceny: w jednej wbijając widza w fotel zjawiskowo dawkowanym napięciem, żeby chwilę po tym zaatakować kilkuminutową rozprawą polityczną, po której można podchodzić do jakiegoś egzaminu na politologii. Na szczęście przeważająca część dialogów napisana jest z pazurem, a przemycony ukradkiem humor pozwala rozładować frustrację, którą pewnie spora część widowni odczuje podczas seansu.
Elementem, który jednak niezaprzeczalnie winduje poziom filmu w górę i argumentuje tak naprawdę te trzy miliardy oscarowych nominacji, jest obsada aktorska. Na drugim planie przemykają na przykład Joseph Gordon-Levitt, David Strathairn, Hal Holbrook, James Spader, Tim Blake Nelson, Jackie Earle Haley czy Jared Harris, którzy są idealnie dobrani do powierzonych im ról, przez co poszczególne interakcje są wypełnione emocjami (na co wpływ ma również muzyka Williamsa, który już dawno pozjadał nasze dusze).
Jednak największą gwiazdą filmu jest oczywiście Daniel Day-Lewis w tytułowej roli. On nie gra Lincolna, a po prostu nim jest. Brytyjski aktor to idealne ucieleśnienie metody Stanisławskiego – jeśli miałby zagrać drzewo, to z pewnością dałby się wkopać w ziemię, a po kilku latach wydał na świat najlepsze owoce, jakie tylko może wymyślić Matka Natura. Naprawdę dziwię się, że podczas przygotowań do roli rekreacyjnie nie wygrał ostatnich wyborów prezydenckich. Spielberg w wywiadach tłumaczył, że długo wyczekiwana zgoda Day-Lewisa zadecydowała o stworzeniu całego filmu. Aktor początkowo zdystansowany do propozycji, ostatecznie perfekcyjnie zrobił to, do czego przyzwyczaił widownię już lata temu – stał się postacią, którą odgrywa w całości, zatracając przy tym swoje osobiste cechy szczególne, dzięki czemu na ekranie nie widzimy już aktora, a jedynie bohatera, którego odgrywa. Brytyjczyk to potwornie silna osobowość, która nigdy nie dała się zaszufladkować lub wciągnąć w gwiazdorski festiwal próżności i tą siła napędza postać, którą odgrywa – będącą przecież ucieleśnieniem prawdy, sprawiedliwości i amerykańskiego stylu życia.
Szesnasty prezydent w jego wykonaniu wzbudza szacunek, bawi, ale również przytłacza swoim majestatem. Mimo, że na twarzy Lincolna widać zmęczenie i przeżyte lata, to jego umysł działa na najwyższych obrotach i gdy tylko zaczyna mówić, wszyscy inni milkną. Jest to może dosyć przerysowany i zbyt perfekcyjny obraz jednostki ludzkiej – oczywiście z wymaganymi w takim wypadku skazami, które jednak prawie zawsze ukrywa pod dobrze wymierzoną anegdotą – ale odegrany zaskakująco subtelnie, dzięki czemu nawet widz nielegitymujący się jankeskim obywatelstwem może odczuć, jak ważnym elementem na historycznej mapie politycznej była postać Lincolna.
Zaraz po nim najważniejsze i najbardziej wyraziste role przypadły w udziale Sally Field i Tommy’emu Lee Jonesowi. Mary Todd Lincoln to idealnie odegrana postać silnej lecz wyniszczonej psychicznie kobiety i pozostaje jedynie żal, że fabuła nie obejmuje swoim zasięgiem wydarzeń, które są jedynie wspomniane i stanowią podstawę konfliktów zagarniętych ostatecznie przez część polityczną. Natomiast postać Thaddeusa Stevensa mimo, że wygląda i zachowuje się tak jak Tommy Lee Jones – z nieśmiertelnym znudzonym wyrazem twarzy, którym może zagrać wszystko – to ostatecznie okazuje się postacią rozwiniętą nawet bardziej niż Lincoln i dostaje zdecydowanie najlepsze dialogi w filmie. Cała trójka zgarnęła oscarowe nominacje i choćby dla pokazu aktorstwa najwyższej klasy warto wybrać się do kina.
Ostatecznie Lincoln to specyficzne widowisko, które w pełni docenią głównie ludzie naprawdę zainteresowani tematem amerykańskich gier politycznych z drugiej połowy XIX wieku. Fabuła prowadzona za pomocą klasycznej narracji potrafi momentami nużyć, ale techniczne elementy, jak i wybitne aktorstwo składają się na niezwykle solidny obraz. Takich filmów w dzisiejszych czasach już się nie robi i można wybaczyć Spielbergowi głębokie zatopienie się w nostalgii. Film zdecydowanie lepszy niż zeszłoroczny Czas wojny. Można oczywiście zarzucić reżyserowi, że obraz wydaje się wzorcowym przykładem „filmu oscarowego”, ale Spielberg naprawdę nie musi nic nikomu udowadniać – swoje statuetki już zdobył, na koncie ma miliardy dolarów, a Lincoln to spełnienie szczenięcej fascynacji, o które zabiegał już od lat.
Nie jest to „ten” Spielberg, który rozsadzał umysły widowni niezwykłymi pomysłami oraz natężeniem emocji, ale i tak warto zainteresować się jego nową produkcją. Jeśli przymknie się oko na okresowe „przegadanie” i wolne tempo, to film odpłaca się kilkoma naprawdę solidnymi scenami. Mam jednak szczerą nadzieję, że Spielberg do cna rozładował już swoje patriotyczno-nostalgiczne napięcie i znowu zaskoczy jakimś ryzykownym projektem – może w końcu rozpęta obiecywaną od lat Robokalipsę?