Dlaczego TAK BARDZO podobał mi się SHAZAM! GNIEW BOGÓW
Chociaż konglomerat światowych recenzji wydał już wyrok i ogłosił, że film Shazam! Gniew bogów jest ZGNIŁY, to osobiście muszę przyznać, że dawno nie bawiłem się na filmie superbohaterskim aż tak dobrze. I nie, nie uważam filmu Davida F. Sandberga za jakieś wyjątkowe dzieło kina rozrywkowego. Powtórzę jeszcze raz: dawno nie bawiłem się na filmie superbohaterskim aż tak dobrze.
Drugi Shazam! jest bowiem filmem rozrywkowym i filmem o superbohaterze. Co uczyniło go dość niespodziewanie obrazem wyjątkowym na tle dużej części superbohaterskiej mozaiki.
Uwaga! W tekście NIE znajdziecie spoilerów, ale zdradzam kilka momentów czy wątków, które mogłyby być niespodzianką dla tych, którzy NIE śledzili kampanii reklamowej filmu.
Po kolei.
To nie jest wyrób filmopodobny
Tak, oglądając tegorocznego Shazama! od razu widać, że jest to produkcja, przy której grupa odpowiedzialnych za nią twórców usiadła i na etapie preprodukcji przerzuciła się mnóstwem pomysłów, idei, rozwiązań. Dogadała między sobą obrane kierunki i zgłosiła odpowiednim osobom przygotowanie projektów, a wśród nich wybrała te ich zdaniem najciekawsze. Część tego wszystkiego była udana, część nie. Niektóre elementy filmu działają, inne można było dopracować.
Chwila! Czy ja nie opisuję tu normalnej ścieżki produkcji filmu? Owszem, ale w erze, gdy filmy rozrywkowe potrafią przypominać wykres wygenerowany z tabelki w Excelu, a scenariusze zdają się napisane przez ChatGPT, to jest to po prostu wartość.
I rzeczywiście, oglądając Shazama! Gniew bogów czułem radość odkrywania kolejnych pomysłów jego twórców, przyglądania się wizualnym rozwiązaniom i projektom kostiumów. Czułem, że oglądam film, a nie odhaczoną datę w harmonogramie (patrzę na ciebie, trzeci Ant-Manie).
To sequel „Shazama!”
Kolejne odkrycie na miarę Pulitzera? Być może nie, ale znów, powiedzcie sami, czy pamiętacie jeszcze czasy, gdy standardem było, że sequel popularnego filmu rozwijał jego założenia, kontynuował wątki, budował dalsze losy bohaterów, a nie był wstępem do wstępu trzeciej fazy czwartej ery?
No i właśnie, drugi Shazam! pokazuje nam kolejny rozdział w życiu nietypowej rodziny zastępczej z Filadelfii. Gdzie jeszcze w oryginale dzieci stają się nastolatkami, a nastolatkowie młodymi dorosłymi. Skupieni jesteśmy tu na Billym, który boi się zbliżających się osiemnastych urodzin, na Freddym przeżywającym pierwsze szkolne zauroczenie (o tym jeszcze za chwilę!), Mary wchodzącej w dorosłość z pierwszymi kiepskimi pracami i niemniej chcianymi kacami, Pedro mierzącym się ze swoją seksualnością, a także ich przybranych rodzicach, którym coraz trudniej jest być dla nich w tym wszystkim wsparciem. I to jeszcze w czasie, kiedy w mieście pojawia się kolejne zagrożenie, które w myśl typowego sequela jest jeszcze większe i jeszcze trudniejsze do powstrzymania niż to z oryginału.
(I kiedy tylko na chwilę to poczucie autonomiczności psuje epizod Wonder Woman, film natychmiastowo traci na jakości, gubi się w tonie i psuje w strukturze).
To film superbohaterski
Nie zrozumcie mnie źle. Zdaję sobie sprawę, że w erze, gdzie sam mam ponad sto filmów superbohaterskich na półce (pozwijcie mnie, jeśli wam to przeszkadza!), nie tylko trudno, ale i nudno byłoby maglować wciąż ten sam archetypiczny scenariusz, ale odpowiedzcie sobie sami, kiedy ostatnio czuliście, że oglądając film superbohaterski, idziecie drogą wytoczoną przez Supermana Richarda Donnera czy Spider-Mana Sama Raimiego?
Superbohater ze swojej definicji powinien mieć poczucie misji, supermoce (wiem, wiem – Batman) i podwójną tożsamość. I wszystko to ma tutaj Shazam. W swoim drugim filmie zajmuje się ratowaniem swojego miasta, latając, używając swojej siły, z powiewającą peleryną na plecach i wzrokiem wbitym prosto w jasne promienie Słońca. I tak, przy tym chroni swoją podwójną tożsamość, czego nie robił na wielkim ekranie od lat chyba żaden superbohater poza wspomnianymi już tu Batmanem i Supermanem. A po wszystkim wraca nawet do swojej tajemnej kryjówki!
No i walczy tu oczywiście ze złoczyńcą. Złoczyńcą, który jest zły i robi złe rzeczy. Nie myśli przy tym o lepszym dobru, gorszych dniach, straconej rodzinie i szansie na spokój. Jest zły i to tak, jak źli byli Kryptończycy w Supermanie II z 1980 roku.
To historia miłosna
No dobrze, może nie sensu stricto, bo jednak wątek miłosny nie jest połączony z głównym bohaterem filmu, ale odbywa się na drugim planie i dotyczy postaci Freddy’ego i nowej bohaterki zagranej przez znaną z West Side Story Rachel Zegler.
I znów, niczym staruszek świat, spytam, czy pamiętacie jeszcze czasy, gdy wątek miłosny był w blockbusterach po prostu obligatoryjny?
Na trzynaście filmów DCU zobaczyć go możemy w tej klasycznej odsłonie w jakichś czterech. Na trzydzieści jeden (!) filmów MCU średnio w co trzecim tytule. Dlaczego Hollywood przestało stawiać na miłość? Nie wiem. Widzę w tym plusy i minusy, ale na pewno odświeżającym elementem Shazama! Gniewu bogów jest chwilowy powrót do standardów, gdy bohaterowie znają się pięć minut, a już się w sobie zakochują, w dramatycznej scenie całują, a w jeszcze dramatyczniejszej ratują życie. Tylko, niestety, bez piosenki Aeorosmith w tle.
***
I tyle w ramach mojego festiwalu boomerstwa (boomeriady?).
Nie zrozumcie mnie źle. Wiem, czemu duża część produkcji superbohaterskich musiała i chciała odejść od standardów Donnera. Wiem też – i często się z tego cieszę – dlaczego blockbustery nie wyglądają już tak jak dwadzieścia lat temu. Wciąż jednak Shazam! Gniew bogów to film, który jest zrobiony przez ludzi, a nie Excela. Sequel, który jest sequelem, a nie rozdziałem w uniwersum. Kino superbohaterskie, w którym złoczyńca jest zły, a bohater ratuje swoje miasto. ALE TO ODŚWIEŻAJĄCE I FAJNE.