LE MANS ’66 – RECENZJA FILMU. Siedem tysięcy obrotów
Granicą jest siedem tysięcy obrotów na minutę. Po jej przekroczeniu cały świat za oknem ulega rozmazaniu i przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Liczysz się tylko ty, twój pojazd i kawałek szosy przed wami. Tak jazdę samochodem sportowym widzi Carroll Shelby (Matt Damon) – jeden z pierwszych amerykańskich triumfatorów słynnego 24-godzinnego wyścigu w Le Mans. W niecały rok po wielkim zwycięstwie, które Mangold wizualizuje nam w otwierającej film sekwencji, Shelby musiał wycofać się ze sportu z powodów zdrowotnych. Zajął się sprzedażą samochodów, a wkrótce również – na zlecenie Henry’ego Forda II, który postanowił wypowiedzieć wojnę marce Ferrari i zdominować wyścig Le Mans – ich konstrukcją.
Carroll Shelby zostaje mózgiem całej operacji. Odpowiada za wprowadzanie innowacji i rozwiązywanie problemów ze sprzętem. Potrzebuje jednak kogoś, kto w praktyce doświadczy tego, co należy poprawić; kogoś, kto usiądzie za kierownicą nowiutkiego prototypu i już po paru okrążeniach toru treningowego poczuje, co jest do wymiany, co koniecznie trzeba usprawnić. Jego wybór pada na Kena Milesa (Christian Bale) – szalenie utalentowanego brytyjskiego kierowcę, który przez lata intensywnego ścigania zapracował sobie na renomę człowieka „trudnego w obyciu” (już podczas pierwszego ekranowego spotkania rzuca w Shelby’ego kluczem francuskim).
Panowie nawiązują współpracę i zaczynają projektować samochód mający pokonać owiane legendą Ferrari. Mangold pokazuje, że aby wygrać tak poważny i zdominowany przez jedną markę wyścig, potrzeba nie tylko zdolnych kierowców, ale również zespołu tęgich głów, na czele którego stanie wizjonerski konstruktor. To jedyna droga prowadząca do wykonania tego pozornie niewykonalnego zadania, czego z pewnością nie ułatwiają Shelby’emu i reszcie ekipy biurokraci z Ford Motors, nazywani przez Milesa „krawaciarzami”. Ich ignorancja i poczucie wyższości skoncentrowane zostały przez scenarzystów w postaci Leo Beebe’a (Josh Lucas) – pupilka prezesa spółki, człowieka wyrachowanego i zawistnego, stale utrudniającego pracę protagonistom.
Shelby i Miles muszą więc walczyć nie tylko z konstruktorami oraz kierowcami innych drużyn, ale również z sabotującym ich działania urzędnikiem. Cóż im jednak strasznego, skoro wcielają się w nich Christian Bale i Matt Damon? Dwójka głównych aktorów doskonale się rozumie, niosąc na swoich barkach praktycznie cały film. Chemia pomiędzy nimi jest znakomita, co widać zwłaszcza w scenach napiętych dyskusji, wśród których na szczególne wyróżnienie zasługuje ta zakończona niewielką, niezręczną bójką przed domem Milesa (do złudzenia przypominającą niezdarną przepychankę Danny’ego i Matthew z Opowieści o rodzinie Meyerowitz Baumbacha). Świetnie zainscenizowany “pojedynek” (z wykorzystaniem produktów spożywczych, którymi Damon obrzuca Bale’a, zasłaniającego się pokrywą od kosza na śmieci niczym tarczą Kapitana Ameryki) jest jednym z najlepszych, a na pewno najzabawniejszym fragmentem dramatu sportowego Mangolda.
Na wyższe obroty Le Mans ’66 wskakuje jednak zwłaszcza w scenach wyścigów. W pierwszej, dość jednostajnej części filmu jest ich niewiele. Bohaterowie dyskutują, miotając one-linerami na lewo i prawo oraz testują nowe funkcje, przygotowując się powoli do wyścigu. Prawdziwa zabawa zaczyna się jednak wraz z podróżą Shelby’ego i Milesa do Francji. Sceny rozgrywające się na torze Le Mans wyglądają fantastycznie i są nadzwyczaj angażujące. Stale rosnące napięcie dodatkowo potęgują dynamiczny, podporządkowany immersji montaż (zasługa Andrew Bucklanda, Michaela McCuskera i Dirka Westervelta – być może przyszłorocznych laureatów Oscara) oraz nie mniej dynamiczna ścieżka dźwiękowa, za którą odpowiadają Marco Beltrami i Buck Sanders. To również dzięki nim rozciągnięty do ponad 150 minut metraż stosunkowo rzadko daje się we znaki, a pomaga odczuć – co prawda w niewielkim stopniu, ale jednak – na co porywają się ludzie biorący udział w 24-godzinnym wyścigu.
Sam jestem raczej marnym kierowcą. Prawo jazdy zdałem za trzecim podejściem, a za kółkiem siadam niemalże tylko w przypadku wyższej konieczności. Film Mangolda pozwolił mi jednak częściowo zrozumieć, co w motoryzacji widzieli tacy jej fanatycy, jak chociażby Paul Newman albo James Dean – jedni z moich ulubionych aktorów. Dlaczego tak często pojawiali się na torach wyścigowych, stawiając na szali nie tylko obiecujące kariery (niejednokrotnie startując w zawodach wbrew restrykcyjnym zakazom wytwórni filmowych), ale również własne życia. Jest w tym ciągłym przekraczaniu granic coś fascynującego, nienazwanego i to udało się twórcom Le Mans ’66 zarejestrować.