LATE NIGHT WITH THE DEVIL. Opętanie na antenie [RECENZJA]
Mój ulubiony moment w historii The Tonigh Show Jimmy’ego Fallona miał miejsce w odcinku, którego gościem był RuPaul – amerykański artysta, gospodarz popularnego programu RuPaul’s Drag Race. W pewnym momencie Fallon wyciągnął najnowszy numer „Vanity Fair” z wizerunkiem RuPaula na okładce. „To pierwszy raz w historii, kiedy na okładce Vanity Fair znalazła się drag queen” – zaczął, ale zaraz zamilknął. „Drag queen!?” – zaprotestował głośno RuPaul. Fallon spojrzał na swojego rozmówcę zdezorientowany – zamiast RuPaula zobaczył jednak własną karierę przelatującą mu przed oczami. „Ja jestem królową dragu!” – skonkludował w końcu gość, a Fallon odetchnął z ulgą. Jego dusza, po krótkim locie wokół studia, wylądowała z powrotem w ciele.
To wyjątkowo cenne kilka sekund, bo pokazujące nam zerwanie maski gospodarza popularnego talk-show w czasie rzeczywistym. Chcąc nie chcąc, RuPaul wydobył z Fallona prawdziwe emocje – zakpił mimochodem z jego robotycznego usposobienia. Przez moment na scenie nie było wyrachowanego profesjonalisty, który uśmiecha się na zawołanie, miotając żartami na prawo i lewo. Jego miejsce zajął zwykły, przestraszony człowiek, którego los waży się na antenie.
Na oczach milionów widzów ważą się również losy głównego bohatera Late Night with the Devil. Co prawda nad Jackiem Delroyem (David Dastmalchian) nie wisi widmo cancel culture – akcja filmu rozgrywa się w latach siedemdziesiątych – niebezpieczeństwo jest jednak równie poważne: spadek oglądalności. Aby ściągnąć widzów z powrotem przed ekrany, Delroy decyduje się na krok dość radykalny: organizuje specjalny, halloweenowy odcinek swojego programu, poświęcony zjawiskom paranormalnym. Zaprasza do studia jednocześnie medium i słynnego iluzjonistę, który ma zweryfikować rzetelność gościa. Zaprasza również autorkę książki Conversations with a Devil i jej młodą podopieczną – Lilly. Dziewczynka, cudem wyrwana ze szponów satanistycznej sekty, okazuje się jednak obarczona czymś więcej niż tylko traumą. Wkrótce spadek oglądalności staje się najmniejszym ze zmartwień bohatera.
Choć na pierwszy rzut oka może nie sprawiać takiego wrażenia, Late Night with the Devil to w istocie horror found footage. Cameron i Colin Cairnes – duet bratersko-reżyserski – postanowili nadać swojemu filmowi metafikcjonalną ramę. Rozpoczynamy więc podobnie jak w Obywatelu Kanie: od krótkiego wstępu paradokumentalnego, który wprowadza nas w świat przedstawiony, nakreśla życiorys głównego bohatera i informuje o taśmie z zaginionym, ostatnim odcinkiem programu Delroya. Następnie rzeczona taśma ląduje w odtwarzaczu i oto proszę: przed nami fikcyjny talk-show w czasie rzeczywistym. Zabieg prosty, ale efektowny. Pozwala on twórcom zbudować napięcie, a widzom – ponapawać się kiczowatą, acz urokliwą atmosferą telewizji lat siedemdziesiątych: pstrokatą, lekko wyblakłą scenografią, wykrochmalonymi garniturami i fotelami o skórzanych obiciach.
Bo Late Night with the Devil to nie tylko horror, ale również satyra – na amerykański przemysł telewizyjny właśnie. Delroy jest tutaj reprezentantem ponadczasowej strategii „po trupach do celu”. Pozornie sympatycznym człowiekiem, który nie cofnie się jednak przed niczym, aby osiągnąć upragniony sukces. Ze swojej chorej na raka żony zrobił medialne widowisko, zapraszając ją do jednego z odcinków programu – oglądalność sięgnęła wówczas zenitu. Choć wszyscy tłumaczą mu, że program halloweenowy należy zakończyć, bo sytuacja ewidentnie wymyka się spod kontroli, Jack brnie w zaparte. Ekscytuje go możliwość przeprowadzenia „wywiadu na żywo” z demonem – nie widzi w nim śmiertelnego zagrożenia, lecz okazję do wykorzystania. Niepowtarzalną szansę na podbicie słupków i powrót w wielkim stylu. Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana.
Jak nietrudno się domyślić: Late Night with the Devil to właściwie one man show. David Dastmalchian – do tej pory znany przede wszystkim z występów drugoplanowych w filmach Villeneuve’a czy Nolana – jest w roli telewizyjnego socjopaty znakomity. Nie umiemy go jednoznacznie potępić, bo maska, jaką przywdziewa na czas programu, jest niewiarygodnie autentyczna. Za kulisami uprawia jednak krętactwa i manipulacje – z zimnym wyrachowaniem wykorzystuje swój urok osobisty. Wszystko subtelnie, w białych rękawiczkach i z uśmiechem na twarzy. Obok klimatu telewizji lat siedemdziesiątych to właśnie portret bohatera udał się w Late Night with the Devil najlepiej. Patrząc na Delroya, łatwo pomyśleć chociażby o Jamesie Cordenie – człowieku wiecznie wesołym na wizji, a odrażająco bucowatym na ulicy czy w restauracji. Albo Ellen DeGeneres – wieloletniej ulubienicy Ameryki, której kariera zaczęła łamać się po tym, jak na jaw wyszedł mobbing, którego doświadczali na co dzień jej współpracownicy. Wiemy o tym doskonale od czasów Sieci i Wodzireja. Telewizja była i niestety już zawsze będzie lepem na karierowiczów pozbawionych kręgosłupa moralnego. Gotowych, czasem całkiem dosłownie, sprzedać duszę diabłu.
Podczas oglądania ostatnich kilkunastu minut filmu Cairnesów przypomniało mi się, co na temat Coś za mną chodzi powiedział niegdyś Quentin Tarantino. Reżyser najpierw pochwalił horror Davida Roberta Mitchella, ale zaraz potem stwierdził, że film dużo traci ze względu na niekonsekwencję w przestrzeganiu zasad, które wcześniej sam ustanowił. Zarzut ten brzmiałby jeszcze bardziej adekwatnie w stosunku do Late Night with the Devil. W finale Cairnesowie porzucają bowiem przyjętą na początku formułę found footage. Rozszerzają ekran do formatu panoramicznego i inscenizują mroczną introspekcję głównego bohatera, niepotrzebnie komplikując tym samym świetny koncept wyjściowy. Następujące chwilę później zakończenie wydaje się oczywiste i lekko rozczarowujące – całe szczęście wszystko, co do niego prowadzi, warte jest naszej uwagi.