LADY LOVE. Opowieść o kobiecie wyzwolonej, dlatego znienawidzonej
Bartosz Konopka i Ewa Popiołek postawili przed sobą trudne zadanie, żeby zrealizować serial moralnie odważny, estetycznie wysmakowany, erotyczny, obyczajowo sensacyjny i z na tyle uniwersalnym przekazem, żeby trafił do szerokiego grona widzów, zostając w ich głowach na dłużej niż codzienne mydlane operki czy paradokumenty, którymi ogłupia się ich w porze obiadowej. Mam więc nadzieję, że Lady Love nie podzieli losu wielu rodzimych seriali, które zniknęły w morzu bylejakości, a jeśli są dzisiaj wspominane, to tylko ze względu na to, jakie były kulawe w formie i treści. Historia opowiedziana w Lady Love zasługuje bowiem na filmowe trwanie. Trzeba było się w niej zręcznie cofnąć do przeszłości, która jest jeszcze wielu pokoleniom dobrze znana. Mało tego, przedstawić tę rzeczywistość Zachodu, za którą tak Polacy tęsknili, i na dodatek wzbogacić ten świat przedstawiony o refleksję społeczną nad rolą kobiety zarówno w biednym społeczeństwie komunistycznym, jak i tym upragnionym kapitalistycznym. A nad tym wszystkim powinien się jeszcze unosić zmysłowy duch nieskrępowanej polityką wyuzdanej erotyki, którą zarówno komuniści, jak i kler chcieli za wszelką cenę kontrolować, bo to znakomite narzędzie do sterowania ludźmi. A przebrzydli kapitaliści? Czy okazali się pod tym względem inni?
I na to pytanie również znajdziecie odpowiedź w serialu Lady Love. Nie będzie ona pozytywna ani w najmniejszym stopniu romantyczna. Będzie natomiast rzeczowa i niepozbawiona refleksji nad tym, co życie robi z marzeniami, jak je weryfikuje i jak przeinacza, żeby jednak się spełniły, lecz w konsekwencji były tylko symulacją tych prawdziwych, u źródła. Owe konsekwencje bywają radykalnie niszczące, ale czy one kiedykolwiek i kogokolwiek powstrzymały przed walką o swój byt – zwłaszcza kiedy żył w zapyziałej, komunistycznej Polsce, a wielki, wolny świat oglądał na przemyconych kolorowych pismach zza zachodniej granicy? Lady Love to historia może nie jedna z wielu, ale o dość szablonowej budowie. Biedna dziewczyna z niewielkiego miasta desperacko szuka siebie, szuka miłości, bezpieczeństwa, oparcia, najpierw w klasztorze, potem w ramionach niemieckiego inżyniera, wreszcie zmuszona do ślubu z lokalnym taksówkarzem rozpoczyna swoje życie „po bożemu” i doświadcza wszystkiego, czego według swojej matki, powinna doświadczyć PRAWDZIWA ŻONA. Lucynie (Anna Szymańczyk) więc nigdzie się nie szczęści – w klasztorze jedna ze starszych zakonnic chce ją seksualnie wykorzystać, niemiecki inżynier obiecuje, rozkochuje, a potem ucieka, a polski mąż bije, gwałci, dając perspektywę jedynie na życie w piekle. Jest jeszcze córka Kasia, ten wieczny łącznik Lucyny z realnością, w pewnym sensie na początku hamulec, ale potem jedynie wyrzut sumienia.
Tak, to prawda, napisałem, że historia Lucyny jest szablonowa, ale powtarzalne w tego typu dramatach psychologicznych są jedynie główne punkty. Cała treść, całe to mięso – wypełnione odważną historią o karierze w porno, trudnych relacjach z ojcem, mężem i wreszcie z córką – zaprezentowane jest widzowi bardzo wiwisekcyjnie, czasem waląc go na odlew w twarz, a czasem rozśmieszając, roztaczając wokół odbiorców podniecający zapach erotycznej wolności. Nie można go nie wyczuć – inaczej dzisiejszy Pornhub nie miałby tylu miliardów fanów. Niektórzy starsi pewnie radośnie ogłoszą – patrzcie, jaki ten Zachód był zepsuty. W PRL-u takie rzeczy się nie działy. Ależ się działy, nawet gorsze, tyle że w ukryciu. A nieszczęsny dar wolności polega właśnie na tym, żeby nie być do niczego zmuszanym i mieć zawsze możliwość, z której wcale nie trzeba korzystać. Ten zepsuty kapitalizm tę możliwość dawał, komunizm odbierał, chociaż dla wielu okazywał się bezpieczniejszym matecznikiem, gdyż wyłączał wolną wolę. Czynił obywatela dzieckiem, podczas gdy kapitalizm dziecko był skłonny wykorzystywać, jeśli się nie dysponowało mocnym kręgosłupem, ale też ukształtować w świadomego obywatela. Zresztą mam nadzieję, że przekonacie się sami, co zrobił z Lucyną i jaka sytuacja graniczna doprowadziła ją do zrobienia sobie przystanku w „karierze”.
Właśnie na nim jest zbudowana narracja serialu. Na platformie Max dostępne są teraz dwa odcinki. Historia Lucyny przedstawiona jest tak, żeby widz z jednej strony był świadomy, co jest teraz, a z drugiej dokładnie poznał przeszłość bohaterki, co potem zapewne ułatwi mu zrozumienie finału. Narratorem jest Lucyna, ale pomaga jej w opowiadaniu o trudnej przeszłości policjant Witold Kamiński (Michał Żurawski). Pomysł to genialny, żeby tej dwójce powierzyć serial. Kształtują oni napięcie, pokazują drogę innym aktorom, wpływają na emocje widza na równi ze znakomitym Clemensem Schickiem (Casino Royale), budują tę historię wspólnie, a pomaga im ich odwaga jako aktorów. Dawno nie widziałem tak kunsztownie skrojonej roli jak ta Lucyny w wykonaniu Anny Szymańczyk. Emanuje z niej siła, żeby nie bać się własnego ciała i mieć gdzieś, co mówią inni, zarówno świętoszki, które w porno widzą rękę szatana, a skrycie się masturbują przy kategorii „teen”, jak i radykalne feministki, które podobnie ubrałyby kobiety na planie w worki pokutne. Genialny naturalizm stworzony przez Annę Szymańczyk pomaga w budowaniu całego świata przedstawionego, a od stylistyki sugestywnych zdjęć Jacka Podgórskiego nie można oderwać oczu. Detal w Lady Love jest zarówno fizyczny, jak i semantyczny, nie ucieka od ludzkiej zmysłowości ani od refleksji nad moralnością. Jesteśmy jednak cieleśni, a wszelkie nakładki, próbujące ograniczyć instynkty, stworzą zawsze obejście, żeby w tej czy innej formie nasze żądze nakarmić. I o tym, jak to zrobić, a jednocześnie nie popaść w złowrogą czeluść hedonistycznej przesady, jest serial Lady Love.