search
REKLAMA
Recenzje

ŁABĘDZI ŚPIEW. Melodramat pod maską science fiction

Czy technologia, która ma na celu przedłużenie życia, może jednocześnie pogłębić nasze zrozumienie miłości i tożsamości?

Tomasz Ludward

17 września 2024

REKLAMA

Raz na jakiś czas dostajemy ambitne SF, które swobodnie manipuluje nauką. Gdy zbliża się przyszłość, w której jeszcze nie brakuje wody, a my możemy ustawiać tryb prania mrugnięciem oka, zaczynamy odczuwać delikatną ulgę. Jednak gdy świat jutra staje się jedynie narzędziem do kreatywnego przedstawienia rzeczywistości, nadania jej odpowiednich kolorów i estetyki, wszystko, co obce, staje się błyskotką, atrakcją stricte wizualną. A to nie zmusza nas do głębszego namysłu nad tym, dokąd zmierza nasz świat i dlaczego wszelkie wizje przyszłości muszą być tak fatalistyczne. Jednym z orędowników takiego podejścia wydaje się Benjamin Cleary, twórca Łabędziego śpiewu – dramatu SF, który śmiało można otagować jako bonusowy odcinek Black Mirror.

Gdy Cameron dowiaduje się, że jest śmiertelnie chory, postanawia poddać się eksperymentalnej metodzie leczenia. W tym celu udaje się do elitarnego, minimalistycznego laboratorium, gdzie autorka innowacyjnego programu – świetnie zagrana przez Glenn Close – skrupulatnie przygotowuje pacjentów do zabiegu klonowania komórek. Efektem jest stworzenie nowego, zdrowego Camerona, który ma zastąpić chory oryginał. Na tym etapie istotny jest dialog pomiędzy lekarką a chorym, w którym twórcy skupiają się bardziej na próbie budowania wiarygodności nauki stojącej za klonowaniem niż na zagłębianiu się w filozoficzno-etyczny wymiar przedsięwzięcia. A to, jak się okaże, idealna okazja, by Cameron próbował na nowo określić siebie, spojrzeć w głąb duszy i zadać niewygodne pytania. Przewrotnie jednak w Łabędzim śpiewie motorem napędowym nie jest zabawa w Boga, lecz miłość. To miłość męża do żony, ojca do dziecka – co jest szlachetne i słuszne, ale stopniowo odsuwa na dalszy plan futurystyczną linię horyzontu.

Łabędzi śpiew to bowiem jedna wielka sentymentalna podróż. Podróż, na którą być może w swoim czasie nie pozwoliło nam Black Mirror. Teraz dostajemy jego najdłuższy odcinek, opakowany melancholijną muzyką i Applowskimi gadżetami, które najwyraźniej wkrótce opanują każdy zakamarek amerykańskiego domu. Wizualnie wysmakowana kontynuacja serialu uderza w bardzo wysokie rejestry aktorskie. Cienka jest przecież granica pomiędzy graniem na emocjach a graniem emocjami. Niestety, obsada, która ma szansę lśnić, dokonuje tego pierwszego – gra wyłącznie na emocjach. Główny bohater jest grafikiem i twórcą, a jego klon nie może pozwolić sobie na najmniejszą nutkę fałszu w mimice. Brzmi jak materiał na thriller? Być może, ale samo klonowanie pozostaje u Cleary’ego gruboskórnym mechanizmem melodramatycznym – interesującym, ale przypominającym atrakcyjną fasadę kamienicy, do której środka bardzo chciałoby się wejść, zrobić zdjęcie i wysłać znajomym.

W Łabędzim śpiewie jest kilka momentów, w których reżyser próbuje zasadzić na nas mikropułapki. To drobne sprawy: pacjenci dowiadujący się, że ich diagnozę wydał ten sam onkolog, pies wyczuwający, że coś jest nie tak z jego panem. Nic jednak specjalnego z tego zestawu przynęt nie wynika, choć aż się prosi, by użyć ich do wstrząśnięcia fabułą. Podobnie, film nie oferuje żadnego solidnego zaplecza naukowego. Wyjaśnienie, jak ludzkość doszła do tego przełomowego momentu w historii medycyny, reżyser pozostawia w sferze domysłów. Całą fabułę można zamknąć w 30 minutach. Reszta to reminiscencje i usilne budowanie dramatycznego napięcia.

Interesujące w obrazie Benjamina Cleary’ego jest natomiast to, jak przedstawiona jest przyszłość oraz sam główny bohater – Cameron. Jako grafik wydaje się spełniony. Sztuczna inteligencja nie zastąpiła człowieka. Wręcz przeciwnie, postęp technologiczny wydaje się bardzo subtelny, co cieszy. W końcu spojrzenie filmowców w przyszłość wydaje się realistyczne, a samochody w perspektywie kilkunastu lat ciągle dotykają ziemi. Mahershala Ali, w roli głównej, jest przede wszystkim ludzki. Ma kochającą rodzinę, dom, pracę. Medycyna pozwala mu kontynuować tę sielankę, ale pod warunkiem podpisania – niczym Faust z diabłem – paktu o nieśmiertelności. Cameron nie wydaje się jednak opętany ideą doskonałości. Jego ideą jest miłość i to na tym polu próbuje znaleźć kompromis ze śmiercią.

Z drugiej strony technologia jest tutaj symbolem pełnej kontroli. Komputery sterowane są dotykiem, a szkła kontaktowe uzbrojono w kamery. W obliczu śmierci i tego, co nieuniknione, jeszcze mocniej odczuwamy, co tracimy, i pytamy, po co jest człowiek, skoro technologia przejmuje praktycznie każdy aspekt naszego życia. Chociaż w wielu miejscach przyzwyczailiśmy się do takiej wizji, to film ten wydaje się jej uproszczoną wersją. Dla fanów Black Mirror ta produkcja może stanowić wręcz „pigułkę” w estetyce Apple’a. Czy warto ją obejrzeć? Chyba tak, nawet jeśli Łabędzi śpiew pozostaje raczej nieskomplikowanym melodramatem, który nie spełnia oczekiwań względem bardziej złożonej narracji, jakiej można by się spodziewać.

Avatar

Tomasz Ludward

Filmy na zmianę ogląda i słucha. Nieprzyzwoicie często wraca do ulubionych tytułów. Kinoman z zamiłowania, ceniący brak reklam i dubbingu. Wyjątkowo podatny na literackie adaptacje. Aktualnie w poszukiwaniu tej jednej, idealnej platformy streamingowej. Członek International Film Music Critics Association (IFMCA).

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA