KURSK. Tonąc w morzu przeciętności

Zatonięcie rosyjskiego okrętu podwodnego K-121 „Kursk” 12 sierpnia 2000 roku niezaprzeczalnie było tragedią. Dla rodzin marynarzy, którzy stracili w katastrofie życie, ale również dla władz na Kremlu. To jednak tragedia zupełnie innego rodzaju. Zimna wojna co prawda już się zakończyła, ale Rosja nadal za wszelką cenę nie chciała przyznawać się do porażek czy nawet wypadków na płaszczyźnie militarnej. Ze spoczywającego na dnie Morza Barentsa „Kurska” bezskutecznie usiłowano wydobyć ocalałych, jednocześnie odrzucając oferty pomocy ze strony państw Zachodu. Czas mijał, a najgorszy możliwy scenariusz stawał się coraz realniejszy. Thomas Vinterberg w swoim filmie starał się oddać oba wymiary napiętej sytuacji, osobisty i polityczny. Wielowymiarowość to jednak ostatnie, za co można Kursk chwalić.
Podobne wpisy
Widać, że duński reżyser miał znacznie bardziej ograniczoną swobodę twórczą niż w przypadku swoich poprzednich dzieł. Vinterberg, który przecież tak doskonale potrafi analizować ludzkie relacje i kreować problematycznych do oceny bohaterów, zaprzepaszcza tu szansę na stworzenie angażującego thrillera. Przede wszystkim za mało czasu ekranowego poświęca się tym, którzy znaleźli się w obliczu śmierci. W początkowych scenach Kurska poznajemy grupę przyjaciół z marynarki, z dowódcą Michaiłem (Matthias Schoenaerts) na czele. Czuć tu atmosferę braterstwa i oddania, ale koniec końców niewiele można powiedzieć o którymkolwiek z nich. Scenariusz, oparty na powieści Roberta Moore’a A Time to Die, nie daje im szansy na „uczłowieczenie” nawet w sytuacji granicznej. Sceny rozgrywające się wewnątrz okrętu, choć sfilmowane w przejmująco klaustrofobiczny sposób, nie dają przemówić lękom bohaterów, ich myślom, a tym bardziej zaistnieć osobowościom. Jedyne, co oglądamy, to heroizm, a od czasu do czasu jakieś niemrawe przebłyski strachu. Kursk nie chce ściskać widza za gardło, bo bardziej zależy mu na poprawnej, przystępnej rekonstrukcji wydarzeń.
Film skupia się raczej na temacie konfrontacji dumnych Rosjan, dla których międzynarodowy wizerunek i ochrona wojskowych sekretów są ważniejsze niż ludzkie życie, z resztą świata. Tę reprezentują głównie dobroduszny brytyjski kontradmirał David Russell (Colin Firth) i żona wspomnianego Michaiła, Tania (Léa Seydoux). Znaczną część Kurska stanowią sceny prób podjęcia misji ratunkowej oraz wymuszenia na rosyjskim dowództwie przyjęcia pomocy ze strony Zachodu, a także ujawnienia prawdy na temat zatonięcia okrętu. Vinterberg całkiem sprawnie ukazuje przebieg tych wydarzeń i niejednokrotnie udaje mu się oddziaływać na emocje, a nawet wzbudzać iskierkę nadziei, co wybrzmiewa bez fałszywej nuty, mimo spodziewanego przecież finału (duża w tym zasługa świetnej jak zwykle muzyki Alexandre’a Desplata). Niemniej są to momenty nieliczne, bo scenariusz Kurska posługuje się narracją niezwykle przezroczystą, a przez to mało interesującą, wręcz zimną. Postaci polityczno-rodzinnego dramatu są równie płaskie, co uwięzieni na dnie morza marynarze; nie pomagają nawet godne pochwały starania Seydoux. Całość ogląda się beznamiętnie, bardziej jako fabularną rekonstrukcję historii najnowszej niż opowieść o ludziach i otaczającej ich wielkiej polityce.
Żal tylko, że wystarczyłoby poczynić tak niewielki wysiłek jak poświęcenie czasu na stworzenie bohaterów, których losami widz mógłby naprawdę się przejąć, by Kursk tak szybko nie zatonął (oczywiście film, nie okręt). Thomas Vinterberg, ograniczony przez nijaki scenariusz, starał się uwydatnić pierwiastek ludzki, zwłaszcza w wątku żon uwięzionych marynarzy, ale pomimo kilku udanych scen popadł w schematyzm i szereg zbyt bezpiecznych rozwiązań. Dzieło Duńczyka porusza się zaledwie po powierzchni ludzkich charakterów, przeżywanych dramatów, a zwłaszcza sposobu opowiadania. Jest tak przeciętnie, jak to tylko możliwe.