KURIER FRANCUSKI Z LIBERTY, KANSAS EVENING SUN. Wes Anderson przedstawia
Wes Anderson powrócił. Od premiery Wyspy psów minęły już ponad trzy lata – najwyższa pora więc, aby przenieść się do kolejnego wyjątkowego świata skonstruowanego przez sympatycznego Teksańczyka. W rozmowie z Pawłem T. Felisem twórca otwarcie przyznał: „Niektórzy reżyserzy wychodzą na zewnątrz, doświadczają świata i przekazują to na ekranie. Ja tak nie potrafię. Jeśli już chcę zrobić film, to po to, żeby stworzyć osobne uniwersum”. I rzeczywiście, symetryczne, cukierkowe światy Andersona mają raczej niewiele wspólnego z codziennością, na którą skazani jesteśmy przed i po, a jedynie nie podczas projekcji Fantastycznego Pana Lisa, Grand Budapest Hotelu albo Kochanków z Księżyca. Umożliwiają nam zanurzenie się w oryginalnej, alternatywnej czasoprzestrzeni, rządzącej się swoimi własnymi prawami. Nie inaczej jest w przypadku najnowszego filmu Amerykanina – Kuriera Francuskiego z Liberty, Kansas Evening Sun.
Kurier Francuski… to najmisterniej skonstruowane dzieło w dotychczasowej filmografii Andersona. Ekranizacja ostatniego numeru tytułowego, stworzonego na potrzeby fabuły czasopisma – kolejne artykuły determinują kolejne rozdziały skomplikowanej, wielowątkowej opowieści. Istotnym punktem wspólnym pozostaje miejsce akcji: każda z historii w jakiś sposób związana jest z fikcyjnym francuskim miasteczkiem Ennui-sur-Blasé (nazwa oznaczająca w dosłownym tłumaczeniu „Nudę nad Apatią”). Mamy tu więc krótką relację z małomiasteczkowej codzienności pióra Herbsainta Sazeraca (Owen Wilson); opowieść o malarskim geniuszu, rozwijającym swój talent w więzieniu, napisaną przez J.K.L. Berensen (Tilda Swinton); historię studenckiej rewolty – do złudzenia przypominającej wydarzenia z maja 1968 roku – drobiazgowo i obszernie opisaną przez Lucindę Krementz (Frances McDormand); wreszcie – kryminalno-kulinarną intrygę, zrekonstruowaną przez stylizowanego na młodego Jamesa Baldwina Roebucka Wrighta (Jeffrey Wright).
Wszystkie te opowieści składają się na dynamiczny, nie pozostawiający widzowi ani chwili na oddech film nowelowy – pierwszą tego typu produkcję w dorobku Andersona. Choć słowa odgrywają tu bardzo ważną rolę (każda z nowel opatrzona jest narracją z offu, prowadzoną przez autora danego artykułu), na pierwszym planie wciąż pozostaje obraz. Pieczołowicie zakomponowane kadry, przypominające bardziej animację niż film aktorski, są tym razem dla oczu widza nie tylko przyjemnością, ale i wyzwaniem. Twórca Pociągu do Darjeeling z filmu na film przechodzi samego siebie: zawsze może być jeszcze bardziej symetrycznie, jeszcze bardziej pastelowo, jeszcze bardziej vintage. Wydaje się jednak, że Kurier Francuski wyznacza pewną granicę, której przekroczenie może przyprawić fanów Amerykanina o zawrót głowy – owszem, szalone tempo filmu przykuwa widza do ekranu, nie pozwala jednak należycie docenić kunsztu realizatorskiego Andersona i jego współpracowników. Ilość detali przytłacza, niejednokrotnie wprawia widza – a konkretnie jego przebodźcowany, latający po ekranie wzrok – w niemałe zakłopotanie; potrzeba czasu, aby przyzwyczaić się do charakterystycznej estetyki autora Rushmore w tak ekstremalnym wydaniu. Szkoda więc, że kamera nie zatrzymuje w skrzętnie zakomponowanych lokacjach na dłużej, umożliwiając zawieszenie oka na konkretnych szczegółach kadru (a uwierzcie mi, jest na czym) i wchłonięcie specyficznej atmosfery kina Andersona powoli, ale za to w całości.
Te kilka gorzkich słów nie znaczy oczywiście, że Kurier Francuski jest filmem nieudanym – wręcz przeciwnie. Reżyser dba o to, abyśmy byli pod wrażeniem czegoś więcej niż tylko formalnej strony jego filmu. Każda z nowel jest zabawna, angażująca, pozostawia w pamięci widza bardzo wyraźny ślad. Każda opowiedziana jest w nieco innym stylu, oddającym wyjątkową osobowość fikcyjnego autora lub autorki artykułu. Wreszcie – każda wypełniona jest barwnymi, ekscentrycznymi postaciami, momentalnie ożywiającymi świat przedstawiony filmu. Członkowie obsady Kuriera Francuskiego potrafią nawet z najmniej znaczącej roli wykrzesać charakter, wydobyć na powierzchnię ten nieuchwytny czar, który decyduje o tym, że dany bohater nie wyparowuje z naszego umysłu na kilka minut po opuszczeniu kina. Przez cały seans prześladują nas znajome twarze, a wyłapywanie kolejnych pierwszorzędnych aktorów i aktorek staje się czymś na kształt kinofilskiej zabawy, wciągającej odbiorcę bez reszty. Jaki inny współczesny reżyser mógłby sobie pozwolić na organizację czegoś podobnego? Komu udałoby się zgromadzić na jednym planie Billa Murraya, Adriena Brody’ego, Benicio del Toro, Willema Dafoe, Saoirse Ronan, Timothéego Chalameta, Edwarda Nortona, Christopha Waltza, Mathieu Amalrica, Elisabeth Moss i Léę Seydoux (wymieniać można by jeszcze długo)? A to wszystko w ramach oryginalnego, w pełni autorskiego projektu, nie będącego częścią wielkiej filmowej franczyzy.
Kuriera Francuskiego można również traktować jako osobistą wypowiedź Andersona w kwestii dziennikarstwa. Amerykanin opowiada się w swoim filmie za autorami, którzy nie boją się doświadczać otaczającego świata i wypowiadać w pierwszej osobie liczby pojedynczej (trochę jak Hunter S. Thompson, propagujący na terenie Stanów Zjednoczonych ultrasubiektywny styl gonzo). Wszyscy reporterzy pracujący dla tytułowego czasopisma biorą bezpośredni i czynny udział w wydarzeniach, które opisują – dziennikarz Andersona to człowiek aktywny, nie ślęczący za biurkiem i monotonnie stukający w maszynę do pisania, ale znajdujący się w nieustannym ruchu, gotów podążyć za swoim tematem choćby na koniec świata. Zresztą w zamykającej film planszy z dedykacjami reżyser wymienia kilkunastu autorów (m.in. Jamesa Baldwina, Lillian Ross oraz A.J. Lieblinga), którzy postrzegali zawód dziennikarza w podobny sposób. Większość z nich współtworzyła wraz z redaktorem naczelnym Haroldem Rossem kultowego „New Yorkera” – pismo, które było dla fikcyjnego dziennika z filmu Andersona głównym źródłem inspiracji.
Kurz po premierze Kuriera Francuskiego (swoją drogą, opóźnionej ze względu na pandemię, pierwotnie film miał zostać zaprezentowany na zeszłorocznym festiwalu w Cannes) jeszcze nie opadł, a Wes Anderson już znalazł się na planie swojego następnego projektu – Asteroid City. Obsada znów jest kosmiczna: na ekranie zobaczymy nie tylko stałych bywalców filmów Amerykanina, takich jak Bill Murray, Tilda Swinton, Jason Schwartzman czy Adrien Brody, ale również kilka zupełnie nowych twarzy, niekojarzonych jak dotąd z kinem autora Trzech facetów z Teksasu – chociażby Toma Hanksa, Margot Robbie i Matta Dillona. Kolejna wyprawa do osobliwego świata Wesa Andersona zapowiada się więc lepiej niż wspaniale, a sam reżyser, jak to już ma w zwyczaju, zapewne znów zaskoczy wszystkich dookoła, przebijając pod względem stylistycznym wszystkie swoje dotychczasowe dokonania. Z pewnością jest na co czekać.