search
REKLAMA
Recenzje

KRÓL WYJĘTY SPOD PRAWA. Chris Pine walczy o wolność Szkotów

Tomasz Raczkowski

11 listopada 2018

REKLAMA

W 1995 roku widzowie na całym świecie poznali postać Williama Wallace’a i wciąż ważną dla szkockiej tożsamości historię jego rebelii przeciw Anglikom. Nawet jeśli w interpretacji Mela Gibsona postać Wallace’a i jej historyczny kontekst są w wielu miejscach niezgodne z historycznymi realiami, to dzięki Braveheart walczący o wolność Szkot na stałe zapisał się w pamięci kinomanów i jest być może najbardziej charakterystycznym obrazem historii tego kraju, jaki mogliśmy oglądać w kinie. Postać Wallace’a, jako symbol niezłomności, powraca w tegorocznym filmie historycznym Davida Mackenzie’ego Król wyjęty spod prawa, opowiadającym o współczesnym Wallace’owi władcy, który wedle podań historycznych był pierwszym, którego określono dźwięcznym przydomkiem „Waleczne serce” – królu Robercie I Brusie.

The Ring

Akcja Króla wyjętego spod prawa rozpoczyna się w momencie, gdy po stłumieniu rebelii szkoccy lordowie, wraz z dwoma pretendentami do korony – Robertem de Bruce’em i Johnem Comynem – składają królowi angielskiemu Edwardowi I hołd i przysięgają mu dozgonną wierność. Głównego bohatera poznajemy więc w momencie, gdy pokonany zgina kark przed okupantem i rezygnuje z dumnego marzenia nie tylko o wolności, ale także o królewskiej koronie, do której aspiruje jego ród. Osławiona przez Williama Wallace’a szkocka waleczność nie została jednak przez Anglików zniszczona, a mit uwięzionego wodza wciąż wpływa na umysły lordów. Jego śmierć w niewoli popchnie więc Roberta do złamania świętych przysiąg i buntu przeciw Anglii, w wyniku czego stanie się on tytułowym królem Szkotów – banitą walczącym z wrogami z południa w imię wyższych ideałów i sprawiedliwości – który przez długie lata prowadził partyzancką wojnę z angielskimi królami, a koronę utrzymał ponad dwadzieścia lat.

Filmowa opowieść o wojnie Bruce’a pokazuje jego drogę do wypowiedzenia posłuszeństwa królowi Edwardowi, koronacji na króla Szkocji oraz pierwsze kilka lat jego walki z Anglikami. Mackenzie’ego interesuje przede wszystkim osadzenie głównego bohatera w kontekście dziejów i klarowne przedstawienie historycznej postaci, dokonującej doniosłych czynów. Król wyjęty spod prawa to w konsekwencji rzetelny, surowy dramat historyczny, przyjmujący klasyczną optykę przekrojowej prezentacji zdarzeń za pośrednictwem kilku wyróżnionych postaci (obok de Bruce’a w filmie istotną rolę odgrywają m.in. jego żona Elizabeth de Burgh, James Douglas i następca angielskiego tronu). Centralna postać Roberta nie przytłacza całości, a bardziej niż psychologiczne rozterki wodzów rebelii istotne są tu momenty zwrotne jej historii, skupione wokół inspirującej osoby Bruce’a. Twórcy starają się rzetelnie odwzorować realia epoki, ale na pierwszym miejscu stawiają fabularną zwięzłość i atrakcyjność dla widza, tak by nie zagubił się on w skomplikowanych układach polityczno-rodowych, ale miał przez cały czas jasność, kto z kim walczy i dlaczego.

Początek filmu naprawdę intryguje. Gęsta atmosfera momentu tuż po zakończeniu wojny, wciąż świeże rany widoczne w spiętych i chmurnych postaciach szkockich lordów oraz niewypowiedziane wyczekiwanie na ciąg dalszy sprawiają, że pierwsze kilkanaście minut elektryzuje, a od ekranu trudno oderwać wzrok. Jednak po mocnym otwarciu film zmienia ton i oferuje w dalszej części dosyć sztampową ekspozycję i podprowadzenie do głównej intrygi, z których ulatuje już gdzieś początkowy klimat. Subtelnie zmienia się zarówno sposób filmowania, jak i narracyjna konwencja, przesuwające Króla… w kierunku bardziej oldschoolowego kina historycznego, w którym na pierwszy plan wysuwają się patetyczny (i niestety dość sztampowy) wątek miłosny Roberta i Elizabeth oraz podniosła opowieść o heroicznej postaci. Początkowe napięcie, którym cechują się lordowie, zastąpione zostaje też humorystyczno-rodzajową podszewką scen interakcji między Szkotami, a postacie Anglików stają się mocno przerysowane i generycznie złośliwe, w opozycji do brutalnych, ale sympatycznych protagonistów. Choć ta zmiana nieco zbiła mnie z tropu i ostudziła entuzjazm, nie da się jednak odmówić Mackenzie’emu i spółce sprawności w budowaniu tradycyjnej opowieści historycznej, która klasycznymi chwytami zdobywa sympatię widza.

Król wyjęty spod prawa to jednak seans nierówny. Podręcznikowo konstruowana fabuła momentami popada w przesadną ckliwość i patos, który zamiast ujmować, skłania raczej do przewracania oczami, a przesadnie czarno-biała konstrukcja głównego konfliktu między Szkotami a Anglikami psuje efekt pracy scenografów, starających się w realistyczny sposób przedstawić przybrudzony i brutalny XIV-wieczny świat. Nie da się też ukryć, że postać Roberta I Bruce’a została napisana z przesadną estymą, w efekcie czego – zresztą razem z żoną Elizabeth – staje się on krystalicznie czystą figurą władcy, wzoru cnót moralnych i rycersko-narodowych wartości. Taka rola nie daje specjalnie dużo pola do popisu gwieździe filmu, Chrisowi Pine’owi, który choć kilkukrotnie wydobywa z Roberta pewne pokłady szarości i daje znać o swoich aktorskich umiejętnościach, przez większość czasu jest usztywniony przez pomnikowość swojego bohatera. Podobnie zresztą karykaturalność postaci Księcia Walii krępuje wcielającego się w głównego antagonistę Billy’ego Howle’a, a sztampowość postaci żeńskiej nie pozwala rozwinąć skrzydeł Florence Pugh w roli żony głównego bohatera. Ciekawiej wypadają na szczęście role drugoplanowe, przede wszystkim Aarona Taylora-Johnsona (Douglas) i Stephena Dillane’a (Edward I), którzy mieli możliwość nadania swoim bohaterom nieco więcej indywidualnego luzu i w efekcie to oni stanowią o aktorskiej jakości filmu.

Największą zaletą Króla… jest połączenie klasycznego sznytu produkcji historycznych z wysokiej jakości inscenizacją, która pomimo ograniczonego budżetu robi wrażenie i za pomocą praktycznej pracy scenografów nadaje filmowi surowy urok realizmu. Sceny batalistyczne są zwięzłe, ale przekonywujące, dobrze uzupełniając skoncentrowaną głównie na wojennym zapleczu fabułę. Te walory nie przesłaniają wad, jednak pozwalają przymknąć oko na pewne niespójności czy przesadę, w którą popada regularnie Mackenzie, zbyt chętnie posługujący się wytartymi zagrywkami i hollywoodzkimi tropami. Pomimo pewnych uproszczeń i fabularnych skrótów (zapewne skrupulatni tropiciele przekłamań historycznych odnajdą też w tej produkcji pewne nieścisłości) ogólnie należy też pochwalić podejście twórców do historycznych realiów średniowiecznej Szkocji oraz wiarygodne przedstawienie politycznego kontekstu, w którym funkcjonował tytułowy król banita. Warto za pośrednictwem tego przyjemnego w odbiorze filmu poznać mniej znaną kartę historii Wysp Brytyjskich. Ostatecznie jest to bowiem godny polecenia, przyzwoicie zrealizowany dramat historyczny, stawiający na kompleksowość narracji zamiast na efekciarskie popisy.

 

 

Avatar

Tomasz Raczkowski

Antropolog, krytyk, entuzjasta kina społecznego, brytyjskiego humoru i horrorów. W wolnych chwilach namawia znajomych do oglądania siedmiogodzinnych filmów o węgierskiej wsi.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA