KOSZMAR Z ULICY WIĄZÓW i NOWY KOSZMAR WESA CRAVENA. Idealny podwójny seans grozy
Gdy 1 września zeszłego roku świat obiegła informacja, że dzień wcześniej zmarł Wes Craven, poczułem smutek i żal, bo oto odszedł jeden z najważniejszych i najbardziej wpływowych reżyserów horrorów w historii. Zrozumiałem wtedy, że oto kończy się pewna era. Era twórców kina grozy, którzy rozpoczęli swoje kariery w latach 70. (a nawet nieco wcześniej), aby już wtedy dać się poznać jako wielkie talenty w straszeniu. John Carpenter, Tobe Hooper, David Cronenberg, George A. Romero, Brian De Palma, Dario Argento, Joe Dante oraz właśnie Craven zmienili na zawsze horrorowy krajobraz i pomimo całkiem innej stylistyki i konwencji oraz różnych kolei losów tych reżyserów, ich nazwiska jednoznacznie kojarzą się z tym gatunkiem.
Nowy koszmar Wesa Cravena (1994), potocznie traktowany jako siódma część cyklu, trudno nazwać kontynuacją, choć jest bezpośrednio powiązany z oryginałem. Nie jest to już opowieść o Freddym i Nancy, lecz grającej ją Heather Langenkamp i pradawnej istocie, który przybiera postać mordercy z ulicy Wiązów. Fabuła obraca się wokół aktorki pogodzonej ze statusem „tej dziewczyny”, jaki chodzi za nią od czasu sukcesu pierwszego filmu. Ale dla nie jest to już przeszłość – ma męża i syna, których kocha, oraz inne propozycje ról. Gdy zatem nawiedza ją koszmar o niezbyt fortunnym, niezwykle krwawym planie zdjęciowym do nowej odsłony Koszmaru…, a jeszcze tego samego dnia dowiaduje się, że taki film rzeczywiście powstanie, Heather zaczyna czuć, że traci grunt pod nogami. Niedługo później jej mąż ginie zabity przez mechaniczną rękawicę Kruegera, a kilkuletni synek Dylan zaczyna cytować oryginał i wpada w stany histeryczne.
Czego w tym filmie nie ma! Meta-horror o przenikaniu się dwóch światów; krytyka pod adresem fanów, dla których morderca z ekranu staje się idolem; problem wpływu kina grozy na dzieci; no i oczywiście pełna odniesień i cytatów zabawa dla wielbicieli oryginału. Craven stara się naprawić błędy poprzedników, którzy we Freddym dopatrywali się przede wszystkim źródła żartów, jednocześnie przywracając Nancy/Heather należne jej miejsce głównej bohaterki. Nowy koszmar to w całości jej film, co potwierdza również fakt, że ulubiony przez wszystkich potwór pojawia się dopiero po godzinie projekcji.
Wcześniej widzimy Roberta Englunda, który gra samego siebie, oczywiście bez makijażu. To nam pozwala oswoić się ze strachem, poznać prawdziwą, jakże sympatyczną i zwyczajną twarz aktora. To samo tyczy się Cravena, niezwykle kulturalnego pana, który nijak nie pasuje do wyobrażenia twórcy kręcącego tak brutalne filmy. Pojawia się również Robert Shaye starający się namówić Heather na udział w Nowym koszmarze, a także aktorzy z oryginału, w tym John Saxon, w oryginale wcielający się w ojca Nancy. Reżyser dodatkowo kopiuje niektóre sceny i dialogi z pierwowzoru, jeszcze bardziej zacierając granicę między rzeczywistością, filmem a światem fantastycznym. Całość nie sprawia jednak wrażenia żartu lub powtórki z rozrywki. Horror, jaki staje się udziałem bohaterów, jest potraktowany całkiem serio.
Craven umieszcza swoje nazwisko w tytule po to, aby odróżnić poprzednie obrazy od tego – choć w finale znów przenosimy się na ulicę Wiązów, ten koszmar jest próbą rozliczenia się jego twórcy ze stworzoną przez siebie historią.
Langenkamp, znana praktycznie tylko z roli Nancy, ponownie staje się postacią idealną do walki z fantastycznym mordercą. Jest twarda, nieustępliwa, dojrzalsza o te dziesięć lat, ale nie mniej odważna, gdy przychodzi jej zmierzyć się z Freddym. Podobnie jak w przypadku pierwszego Koszmaru…, to jej postać jest najlepiej napisana i zagrana. Pamiętamy o łotrze, bo jest on bardziej charakterystyczny, a strach zostaje z nami dłużej niż wszystko inne, ale bez Langenkamp żaden z obu filmów nie działałby tak dobrze. Jest sercem tych produkcji i prawdopodobnie jedynym powodem, dla którego ponowny powrót Kruegera miał sens.
Natomiast jego postać jest całkowicie inna niż w pierwowzorze i każdym kolejnym filmie. Ubrany w długi płaszcz i elegancki zielony kapelusz, ma teraz ostrza wyrastające z jego dłoni, łączące się z kośćmi i żyłami; wydaje się jeszcze bardziej złowrogi niż wcześniej. Przestaje być brudnym degeneratem. Staje się władcą swojego własnego świata, mitem, który ożył. I choć Englund pojawia się wcześniej bez charakteryzacji, widząc go jako Freddy’ego, wciąż się boimy. Iluzja staje się silniejsza od rzeczywistości.
Ponownie: jest to horror znacznie ciekawszy i mądrzejszy, niż wielu chciałoby przyznać. Pierwsza połowa zmusza nas do ciągłego kwestionowania świata przedstawionego, szukania odpowiedzi, bo nagle niemożliwe staje się realne. Stworzona do filmu nowa, mechaniczna dłoń Freddy’ego żyje własnym życiem, Dylan ogląda pierwowzór, choć kabel od telewizora nie jest nawet podłączony do gniazdka, to, co przyśniło się Heather, zaczyna się sprawdzać itp. I jest to rewelacyjna pierwsza godzina, gdyż straszy nas jeszcze nie znanym potworem, ale samym przenikaniem się dwóch światów, niezrozumiałym dla widzów i głównej bohaterki. Zasady, na jakich opiera się cały koncept, ostatecznie słyszymy z ust samego reżysera.
Craven świetnie zresztą tłumaczy zarówno sposobność pojawienia się swojego koszmarnego tworu w naszym świecie, jak i potrzebę, aby naprzeciwko niego stanęła osoba, która już raz go pokonała. Jest to przecież historia odwiecznej walki dobra ze złem. Nie została ona wcześniej właściwie zakończona, przez ludzi, którym zależało, aby jak najlepiej się sprzedała (ha!). Zatem pojedynek trwa – Nowy koszmar musi powstać, aby odpędzić demona i wysłać go z powrotem do piekła. Dosłownie. Ta część filmu wydaje się jednak najsłabsza. Ucieczka od horroru możliwa jest dzięki przetworzeniu go w formę bliższą bajki, w której Freddy pełni funkcję złej wiedźmy, zaś Heather i Dylan przypominają Jasia i Małgosię. Finał robi wrażenie wystawną scenografią oraz rewelacyjną charakteryzacją, lecz wydaje się zbyt konwencjonalny jak na obraz, który przez większą część seansu dotyczy schizofrenicznej natury filmu i ludzi zaangażowanych w jego realizację. Daje natomiast satysfakcjonujący epilog dla postaci Nancy i grającej ją Langenkamp; taki, o który chodziło Cravenowi już przy okazji części pierwszej.
O Koszmarze z ulicy Wiązów napisano i powiedziano już tyle, że ktoś mógłby uznać temat za wyczerpany. Ale trudno zlekceważyć filmy Cravena, ważne nie tylko dla gatunku, ale i popkultury oraz obrazowania zła. Chciałem o nich napisać, bo unaoczniają one, jak przenikliwym twórcą był ich reżyser. Nie wszystkie jego dzieła należą do udanych, niektóre zepsute zostały przez producentów, inne przez samego Cravena, ale niezaprzeczalnie był jednym z najważniejszych głosów w kinie grozy. Ja sam jestem mu wdzięczny za swój pierwszy obejrzany na dużym ekranie horror (właśnie Nowy koszmar) w wieku co najmniej do tego nieodpowiednim. Bałem się jak nigdy, jednak seans ten wydał mi się zaskakująco oświecający. Dowiedziałem się, kto kryje się za maską Freddy’ego, i poznałem jego kreatora. Wydawał się wiedzieć, dlaczego robi to, co robi.
korekta: Kornelia Farynowska