search
REKLAMA
Od szeptu w krzyk

KOSZMAR Z ULICY WIĄZÓW i NOWY KOSZMAR WESA CRAVENA. Idealny podwójny seans grozy

Oglądany po latach Koszmar z ulicy Wiązów nic nie stracił ze swojej atrakcyjności…

Krzysztof Walecki

8 listopada 2023

KOSZMAR Z ULICY WIĄZÓW i NOWY KOSZMAR WESA CRAVENA. Idealny podwójny seans grozy
REKLAMA

Gdy 1 września zeszłego roku świat obiegła informacja, że dzień wcześniej zmarł Wes Craven, poczułem smutek i żal, bo oto odszedł jeden z najważniejszych i najbardziej wpływowych reżyserów horrorów w historii. Zrozumiałem wtedy, że oto kończy się pewna era. Era twórców kina grozy, którzy rozpoczęli swoje kariery w latach 70. (a nawet nieco wcześniej), aby już wtedy dać się poznać jako wielkie talenty w straszeniu. John Carpenter, Tobe Hooper, David Cronenberg, George A. Romero, Brian De Palma, Dario Argento, Joe Dante oraz właśnie Craven zmienili na zawsze horrorowy krajobraz i pomimo całkiem innej stylistyki i konwencji oraz różnych kolei losów tych reżyserów, ich nazwiska jednoznacznie kojarzą się z tym gatunkiem.

Ale pojąłem także coś oczywistego, widocznego gołym okiem, co wcześniej wydawało mi się nieistotne – że wszyscy ci wymienieni reżyserzy są już starzy. Większość z nich jest już po siedemdziesiątce, jedni są bardziej aktywni od innych. Oglądając wciąż i wciąż ich najlepsze dokonania sprzed dwudziestu, trzydziestu, a nawet czterdziestu lat koncentrujemy się w większym stopniu na filmach niż twórcach. Czas dla dzieła filmowego może być nieistotny, lecz nie dla człowieka. Wiem, że odejście każdego z nich dotknie mnie w sposób niepodważalny.

wes_camera-e1394135576599-1050×700

W tym towarzystwie Craven jest dla mnie wyjątkową postacią. Jak żaden inny mistrz horroru sprawiał, że kolejne noce po obejrzeniu jego filmu mogłem zaliczyć do wyjątkowo niespokojnych. Czy mowa o jego koszmarach o Freddym, Przyjacielu na śmierć i życie, a nawet dwóch pierwszych Krzykach, napięcie i strach, jakie towarzyszyły mi podczas seansów, utrzymywały się jeszcze długo po nich. Dla jasności – dotyczy to moich nastoletnich lat, okresu szkoły podstawowej i liceum, choć nawet obecnie wyczuwam niepokój za każdym razem, gdy odważam się na powtórkę. Pamiętam jak dziś wypożyczenie kasety video z filmem Indiana Jones i Świątynia Zagłady, na której nagrany był zwiastun Węża i tęczy. Wystarczyło, że na samym początku tej zajawki dumnie podkreślono, że jest to nowy horror twórcy Koszmaru z ulicy Wiązów, abym momentalnie zamknął oczy i otworzył je dopiero po reklamie. Już sam tytuł jego najsłynniejszego filmu sprawiał, że truchlałem i starałem się ukryć przed widokiem i szponami kultowego potwora.

Podobnie przecież działo się z bohaterami pierwszej części kultowego cyklu rozpoczętego w 1984 roku. Czwórka nastolatków (w tym debiutujący Johnny Depp) staje się celem ataków postaci z bliznami po poparzeniach na całym ciele, ubranej w brudny sweter w czerwono-zielone pasy i mało gustowny kapelusz. Ale najbardziej charakterystyczna jest rękawica z brzytwami, którymi morduje swoje ofiary. Straszliwy nieznajomy, nawiedzający młodzież tylko w ich koszmarach staje się całkiem realnym dla nich niebezpieczeństwem – śmierć we śnie oznacza również śmierć w rzeczywistości. Gdy jako pierwsza ginie Tina, jej przyjaciółka Nancy stara się powstrzymać demonicznego mordercę.

original-elm-street-cast-1984

Oglądany po latach Koszmar z ulicy Wiązów nic nie stracił ze swojej atrakcyjności, choć w przypadku tego tytułu powinienem raczej napisać, że jest on nadal równie przerażający, jak za pierwszym razem. Przede wszystkim on, tytułowy koszmar – przez większą część filmu całkowicie anonimowy, szpetny upiór, z makabrycznymi pomysłami na mordy. Jest zły do tego stopnia, że wszelki kontakt z nim, próba jakiegokolwiek porozumienia jest niemożliwa. Sama jego istota obraca się wokół tego, że jako nocna mara jest czymś, czego nie można pojąć, nazwać (do czasu), pokonać. Rozważania na temat tego, czym są sny, pojawiają się w filmie, choć reżysera nie interesuje definicja, ani wyjaśnienie zastanego stanu rzeczy. Straszy tym, co nieznane oraz sugestią, że jesteśmy najbardziej bezbronni, odpoczywając w objęciach Morfeusza, narażeni nie tylko na psychiczne udręki, ale i fizyczny ból, a nawet śmierć. A przecież wszyscy wiemy, że od snu nie ma ucieczki.

Craven, profesor anglistyki oraz nauk humanistycznych, z tytułami naukowymi z psychologii oraz filozofii, mógłby poprzestać na samej idei, teoretyzowaniu o właściwościach snu oraz niebezpieczeństwach zeń wynikających. Pomysł na film oparł zresztą na prasowych doniesieniach o ludziach, którzy byli tak przerażeni własnymi koszmarami, że robili wszystko, aby tylko nie zasnąć. W końcu jednak poddawali się i rzeczywiście umierali. Ale nieprzypadkowo przyszły twórca serii Krzyk wybrał drogę reżysera – suchy akademicki język zastępuje hektolitrami krwi oraz bezbłędnym wyczuciem w budowaniu napięcia.

Koszmar… nie pozuje na kino inteligentne, co nie oznacza, że jest filmem bezmyślnym. Niezwykle oryginalny koncept służy jednak jako podstawa do wyjątkowo drastycznego i przerażającego spektaklu.

Jest to horror pełen wyobraźni, scen jednocześnie brutalnych i ekscytujących (gejzer krwi tryskający z dziury w łóżku albo ciągnięcie umierającej bohaterki po ścianie i suficie przez niewidzialną siłę) oraz atmosfery niepewności, czy to wciąż jawa, czy już sen.

nightmare-on-elm-street1984-1

Film nie odniósłby jednak takiego sukcesu bez tytułowego bohatera, czyli Freda Kruegera (wtedy jeszcze nie Freddy’ego), którego tożsamość wydaje się w oryginale drugorzędna. Oczywiście Nancy znajduje wytłumaczenie, dlaczego sny jej i jej przyjaciół nawiedza szkaradny psychopata, lecz nie jest on „gwiazdą” horroru. Pojawia się na ekranie zaledwie na siedem minut (!), w niektórych ujęciach widać tylko jego pełne wrogości spojrzenie bądź zarys sylwetki. Kieruje nim nienawiść, nie zaś chęć zabawy w kotka i myszkę z ofiarą. W późniejszych częściach postać ta wyewoluowała w kipiącego czarnym poczuciem humoru gadułę, ulubieńca widzów, popkulturową ikonę, ale w oryginale daleko mu do postaci, którą kochamy nienawidzić. Jest dla nas odrażającą kreaturą, niczym więcej. Grający go Robert Englund, którego trudno rozpoznać pod warstwą lateksu, ale nigdy nie wydawał się być nim przytłoczony, w każdym z filmów serii potrafił wyczuć intencje reżysera, dzięki czemu zmiana w charakterze postaci nigdy nie była dla widzów problemem.

Odmienne zdanie miał jednak sam Craven. Nie planował uczynienia z Koszmaru… cyklu, głównym bohaterem jego filmu był nie Freddy, lecz Nancy, a zakończenie miało pokazywać jej triumf nad mordercą ze snów. Jednak producent, Robert Shaye, w czasie kręcenia zdjęć zdał sobie sprawę, że ma w rękach materiał na przebój i kazał zmienić finał na taki, który pozwoli zrealizować kontynuacje. Tych powstało aż pięć, praktycznie co roku nowy film. Cravena udało się jeszcze namówić na prace scenariuszowe przy części trzeciej, z podtytułem Wojownicy snów (1987). Powstał najlepszy z sequeli, niesamowicie widowiskowy, zmieniający reguły gry (młodzi mogą współpracować ze sobą w snach, dodatkowo przejawiając moce pozwalające im na walkę z demonem), choć również czyniący z Freddy’ego postać bardziej rozrywkową. Niewiele ostało się z początkowego pomysłu reżysera oryginału, któremu marzyła się historia aktorów i twórców pierwszego filmu, terroryzowanych przez Kruegera w rzeczywistości. Ale taki projekt ostatecznie udało mu się zrealizować.

REKLAMA