KONWÓJ. 40 lat od premiery kultowego dzieła na kółkach
Koniec lat 70. ubiegłego stulecia to zmierzch ery twardego kina Sama Peckinpaha. Coraz bardziej pogrążający się w narkotykowo-alkoholowym ciągu reżyser z wolna zmierzał ku totalnej autodestrukcji, nad którą nie potrafił zapanować – zwłaszcza po nakręceniu posępnego, wymagającego Żelaznego krzyża. Jak na ironię, to właśnie wtedy Krwawy Sam zdołał dotrzeć do bardziej mainstreamowej widowni, jakby na do widzenia serwując jej iście kultowe widowisko złożone z mięśni i stali. Tym samym niejako zapowiedział kolejną, jakże radosną dekadę w amerykańskiej kinematografii.
Zdecydowana większość filmów Peckinpaha bazowała bardziej na oryginalnej architektonice stylu i specyficznej formie aniżeli na zaawansowanej, skomplikowanej fabule. Niemniej o istnieniu takowej w przypadku pochodzącego z 1978 roku Konwoju w ogóle trudno pisać. Punkt wyjścia jest tu bowiem bardzo błahy – ot, mamy typowy, przydrożny zajazd, a w nim przybierający na sile konflikt kilku kierowców ciężarówek z wrednym szeryfem (diaboliczny i błaznujący jednocześnie Ernest Borgnine) oraz dramatyczny pościg tego ostatniego za tytułowym kluczem TIR-ów, rosnącym bezustannie jakby w ramach ogólnego protestu przeciw uciskowi ludu. Wielokilometrowemu łańcuszkowi mechanicznych potworów przewodzą gość o pseudonimie Gumowy Kaczor (fantastycznie brodaty Kris Kristofferson) i jego pięknie lśniący się w słońcu czarny Mack RS712LST z przyczepioną do maski, charakterystyczną figurką wściekłego drobiu (którą to Quentin Tarantino wykorzystał po latach w Death Proof, umieszczając ją na aucie Kaskadera Mike’a). Gdzieś w tym wszystkim plącze się jeszcze fotograf o ślicznej twarzy Ali MacGraw oraz sideckick Rocky’ego – Burt Young.
Ot, i wsio! Cała reszta tego blisko dwugodzinnego widowiska składa się z luźno powiązanych z intrygą wydarzeń, dopowiadanych nadprogramowo opisującymi wszystko, chwytliwymi piosenkami Chipa Davisa (także autora muzyki), oraz licznych scen kaskaderskich – wyjątkowo drastycznie, nawet jak na Peckinpaha, poszatkowanych montażem. Znamienne, że samej przemocy jest tu tym razem jak na lekarstwo, co wespół z mocno chaotyczną jej prezentacją i gęsto obecnym humorem zagwarantowało całej produkcji bezpieczną kategorię PG, czyli taką dla całej rodziny. Tym samym przedostatni film jednego z najbardziej krwawych reżyserów w Hollywood okazał się jego największym hitem w karierze, niemal czterokrotnie zwracającym w kinowych kasach swój liczący dwanaście baniek budżet.
Oczywiście kryje się za tym drugie dno – być może nawet ciekawsze od samego filmu. Ten wszak został niesfornemu twórcy dosłownie odebrany, a następnie przerobiony tak, aby jak najbardziej przypominał Mistrz kierownicy ucieka, który akurat święcił tryumfy na dużym ekranie. Dość napisać, że pierwotnie materiał liczył sobie aż trzy i pół godziny, w trakcie których motyw śpiewany wybrzmiewał tylko raz – na napisach początkowych. Czy można jednak dziwić się decyzji studia United Artists, skoro Peckinpah nie tylko stworzył za ich pieniądze potwora, jakiego trudno byłoby sprzedać (i zapewne nie łatwiej oglądać), ale też przez wzgląd na używki ledwo był w stanie ogarnąć podjęty projekt. Aby ten w ogóle doprowadzić do końca, sprowadzono mu więc do pomocy przyjaciela – znanego z wcześniejszego westernu Peckinpaha, Pata Garretta i Billy’ego Kida, Jamesa Coburna, który mimowolnie został drugim reżyserem Konwoju.
Nie można zatem dziwić się chaotyczności gotowego filmu, jego epizodyczności zdarzeń, jak i lekko naciąganemu w ostatecznym rozrachunku konfliktowi truckerów z prawem, tak bardzo i często niezgrabnie balansującemu między powagą i dramatyzmem a niezobowiązującą zgrywą, w której niezależnie od ilości pogniecionej stali, wystrzelonych kul i zdemolowanych budynków trudno o prawdziwą krzywdę (a na planie było wszak dużo autentycznych wypadków i związanych z nimi improwizacji – jak na przykład nieumieszczone w scenariuszu przewrócenie się jednej z ciężarówek na bok). Wątki bardziej zaangażowane społecznie (rasizm) radośnie mieszają się tutaj z pełnymi suchych żartów pościgami godnymi Wyścigu Cannonball (inna drogowa komedia z nieodżałowanym Burtem Reynoldsem). I nawet finał zwieńczony niezwykle widowiskową rozwałką wydaje się pozbawionym prawdziwych emocji, letnim patrzydłem.
Nie dziwi zatem również, że od historii o wiele bardziej intrygują tu rozsiane po niej charaktery i ich nie do końca wykorzystane relacje oraz niezauważalne na pierwszy rzut oka smaczki pokroju cameo reżysera i zespołu country Kristoffersona czy też nazw na ciężarówkach, na które składają się imiona postaci poszczególnych aktorów z ich poprzednich produkcji. Ot, jeszcze jeden koronny dowód na to, iż cały środek ciężkości tego filmu zawiera się w jego ważących tony szosowych bestiach, bez których wszystko inne nie ma właściwie racji bytu.
Podobne wpisy
A jednak Konwój ma swój urok, wykraczający daleko poza efektowne wyczyny kaskaderów skrytych w kabinach wielokołowych monstrów oraz złapane obiektywem Harry’ego Stradlinga Juniora (Tacy byliśmy, Detektyw McQ, Mały wielki człowiek) przepastne plenery Nowego Meksyku i Kalifornii, na których sznur potężnych pojazdów naprawdę imponuje, wzbudza respekt. Czuć w tej kawalkadzie ryczących silników spętanych wspólnymi falami CB radia iście kowbojską wolność oraz prawdziwie odosobnioną niezależność – tak jednostki, jak i zjeżdżającej się do kupy grupy indywiduów, którym chce się kibicować nawet pomimo tego, że faktycznie przekroczyli pewną granicę. Ale czy można ich za to winić, skoro byli wielokrotnie prowokowani przez ludzi, którzy powinni ich chronić?
Cóż, być może jest to pytanie nieco na wyrost. Wszak Konwojowi daleko do kina egzystencjalnego, nawet jeśli w samym swoim założeniu nie jest również czystym blockbusterem. Właściwie to nie wiadomo do końca, czym chce być – albo raczej: czym powinien być, zanim uległ reżyserskim fanaberiom estetycznym i producenckiej kastracji na stole montażowym. Jedno nie ulega wątpliwości – świadomie lub nie stał się dziełem kultowym, nie tylko wśród swojej grupy docelowej, której perypetie reprezentuje na ekranie. Walka truckerów z systemem doceniona została także między innymi wśród obywateli… Związku Radzieckiego, czym w końcu niewiele amerykańskich filmów, zwłaszcza z tamtego okresu, może się pochwalić.
Jest zatem ten współczesny western niejako łabędzim śpiewem danej ery. I bardziej niż pełnoprawnym reprezentantem sztuki filmowej uchwyconą na taśmie ideą, której upływ lat zdaje się wcale nie pogrążać. Ba! Jak na cztery dekady na karku trzyma się wizualnie bardzo dziarsko. Głównie dlatego, że nie jest to pozycja do analizowania, ale do „czucia” i mimowolnego podążania za nią. Taka tam focza frajda na resorach.
P.S. A jeśli to kogoś interesuje, to filmowego Macka można obecnie oglądać w St. Louis, na wystawie w tamtejszym Muzeum Transportu.