KONG: WYSPA CZASZKI. Król powrócił
Monumentalny King Kong jest jedną z niekwestionowanych ikon kina, które po prostu muszą co jakiś czas być odświeżane, szczególnie ze względu na rozpędzony rozwój technologii – kamera i efekty specjalne po prostu kochają tego króla potworów. Od nadal świeżej klasyki z 1933 roku, przez walkę z Godzillą (1962), nacechowaną popędem seksualnym wersję z 1976 roku, aż do przesadnie nostalgicznej (i dłużącej się) podróży Petera Jacksona, wielka małpa nie dała przez lata o sobie zapomnieć. A teraz powraca jako niekwestionowany władca tajemniczej wyspy, który niczym Clint Eastwood każe napastnikom zjeżdżać ze swojej posesji.
Za kamerą stanął niezbyt doświadczony jeszcze Jordan Vogt-Roberts (dawanie wielkich budżetów młodym i niezależnym twórcom jest zresztą obecnie ciekawym trendem w Hollywood), mający jednak już na koncie znakomitych Królów lata, gdzie udowodnił, że dobrze czuje się w zabawach gatunkową nostalgią – jednak bez przesady, tworzenie laurki dla młodzieżowych obyczajówek z lat osiemdziesiątych było tam tylko jedną ze składowych, a nie celem filmu. Jego Kong jest oczywiście zakopany w konwencjonalnych rozwiązaniach dużo mocniej, bo to zapowiadający ciepłe lato blockbuster, ale reżyser nie ma zamiaru utykać na wzdychaniu za klasykiem, co zgubiło ponad dekadę temu Petera Jacksona, gdy przez trzy godziny lubieżnie cytował wiekowy oryginał. Tutaj z klasyki została tylko podróż na tajemniczą wyspę i kilka mrugnięć okiem.
W tym miejscu jednak tkwi największy problem Wyspy czaszki – aż nazbyt pretekstowa i kulawa fabuła. W oryginale wątek ekipy filmowej i Fay Wray bratającej się z wielkim gorylem był solidnym szkieletem, ponadczasowym. W tej wersji miniaturowe wątki są zbytnio rozbite i po maksymalnie efektowanym pierwszym spotkaniu z Kongiem bohaterowie zaczynają poruszać się po pięknym terenie bez ładu i składu, rozdzieleni na kilka grup – nie widać tu konkretnego celu angażującego uwagę widza, a reżyser traci przez to tempo narracyjne, nie mając tak naprawdę czego opowiadać z udziałem ludzi.
To by jeszcze nie było większym problemem – ot fabuła eksploracyjna, mająca zadziwić widza światem przedstawionym – gdyby bohaterowie byli charyzmatyczni. A są niestety kartonowi, scharakteryzowani w najprostszy sposób, można ich zdefiniować pojedynczymi hashtagami z Instagrama.
Wielkie gwiazdy są wielkie z automatu, ale bohaterowie przez nich odgrywani przegrywają wyraźnie z fauną i florą, chociaż dostają najwięcej czasu ekranowego – Tom Hiddleston jest super-najemnikiem „bo tak”, Brie Larson jest fotografem i robi dużo dużo zdjęć, John Goodman po prostu jest, a dookoła nich biega cały zastęp żołnierzy i etnicznie różnorodnych naukowców, którzy nie mają żadnej historii. Ciężko się z nimi identyfikować, jeśli nie zachodzi między nimi żadna sensowna interakcja. I nie miałbym z tym problemu, bo to nadal film o Kongu, jeśli tak często nie snuliby się po ekranie. Z tego też powodu pierwsze dwadzieścia pięć minut przez dotarciem na wyspę jest niezwykle nużące – stanowi festiwal nijakiego wprowadzania niezbyt interesujących postaci i zbierania ich do kupy, co można było załatwić w dwóch zdaniach wypowiedzianych już podczas podróży na miejsce, a samych bohaterów powinniśmy poznawać już na miejscu, wraz z podziwianiem nieznanego terenu. Nieźle na tym tle wypada za to Samuel L. Jackson, który bawi się fiksacją swojej postaci (i ma ogromne pokłady wrodzonej charyzmy) oraz, zdecydowanie najlepszy na ekranie, John C. Reilly – po zwiastunach zapowiadał się na wymuszony element humorystyczny, a to właśnie jego postać jest najciekawsza.
Fabularne potknięcia i uproszczoną do granic charakterystykę postaci wynagradzają jednak w całości natężenie akcji, techniczne wygibasy i sam King Kong. Reżyser obrał tutaj drogę anty-Godzilli i w przeciwieństwie do Garetha Edwardsa nie zabiera widzowi przyjemności z obcowania z głównym bohaterem – więcej, z pietyzmem zaznacza każdy moment, gdy wielka małpa zagarnia dla siebie ekran. Widzimy Konga z bliska już po kilku minutach seansu, a później każdy centymetr ekranu puchnie od jego wielkości – monumentalność cyfrowego kolosa jest tu podkreślana zjawiskowo, a widz czuje, że Godzilla dostanie niedługo znakomitego przeciwnika. JVR nie bawi się w jakieś ujęcia z aparatów czy zakrywanie potwora drzewami – bohater pręży się w słońcu, lśni na tle księżyca, a w walce pokazuje pełen arsenał swoich zdolności bojowych. I robi to wszystko piorunujące wrażenie, bo starcia z helikopterami czy zamieszkującymi wyspę maszkaronami są tutaj znakomite – przywodzą na myśl Pacific Rim, gdzie każdy cios miał swoją wagę (zresztą mamy tutaj znakomite nawiązanie do dzieła Del Toro).
Podobne wpisy
To właśnie Kong i sama wyspa są najważniejszymi bohaterami całego filmu i nic dziwnego, że pojawiają się wspólnie w tytule. Król nie bawi się tutaj w zachwyt piękną blondynką czy zbieranie plemiennych podarków – jest po prostu naturalną i ostatnią linią obrony wyspy, niezbywalną częścią ekosystemu. Wypełnia swoją robotę z grymasem kowboja na twarzy, zaklina ekran, ciężko go nie pokochać – szczególnie, że jest znakomicie animowany. A wyspa zachwyca złożonością i bogactwem fauny oraz flory – znajdziemy tutaj sporo scen jurassicoparkowych, gdzie piękna dzikość niezwykłej natury powoduje opad szczęki. Nie zawsze jest to bezbłędnie zainscenizowane, ale większość wyskakujących nagle zagrożeń zachwyca. Cała wyspa żyje, przejścia do kolejnych lokacji dynamizują fabularne zagubienie swoją świeżością, a Kong podawany jest w odpowiednio wyliczonych dawkach. I zdjęcia – niesamowite jak na blockbuster, gdzie co chwilę pojawia się kadr nadający się do powieszenia na ścianie. Widać jak wiele serca mają twórcy do tej postaci i jak bardzo chcą pokazać jego niezwykłość, co w połączeniu z przemyślanym wykorzystywaniem barw (zieleń roślinności, zagarnięte z Czasu apokalipsy pomarańczowe niebo, gargantuiczny księżyc wyróżniający Konga w granatowych ciemnościach) wyróżnia produkcję na tle innych wysokobudżetowych filmów akcji.
Ostatecznie dorzucona na doczepkę fabuła, papierowe postacie i nagłe wyhamowania narracyjne nikną pod naporem świetnej zabawy. To naprawdę znakomity film rozrywkowy, zapierający dech pod względem wizualnym, polany fantastycznie zaplanowanymi walkami wielkich kreatur. Widowisko pełną gębą, stanowiące świetny wstęp do nieuniknionego spotkania z Godzillą. Dużo tutaj ogranych schematów, ale znalazło się miejsce na kilka zuchwałych zabaw z oczekiwaniami widza i kilka bardzo udanych żartów. A sam Kong to w pełni ukształtowana postać, z którą można bez problemu się identyfikować, co zawsze stanowiło o jej sile u podstaw i nowa wersja w pełni to wykorzystuje – wielka małpa jest tutaj najbardziej ludzka i chce tylko zaprowadzić spokój w swojej dzielnicy. Naprawdę warto lecieć na tę dziwaczną wyspę w rytmie Bad Moon Rising. Król powrócił.