KOD NIEŚMIERTELNOŚCI. Science fiction od twórcy MOON
Tekst z archiwum film.org.pl (13.05.2011).
Jakiś czas temu, za sprawą Christophera Nolana, mieliśmy możliwość obcowania z blockbusterem doskonałym. Incepcja stała się ucieleśnieniem idealnego filmu akcji: inteligentnego, sprawnie poprowadzonego, znakomicie wyważonego. Kod nieśmiertelności Duncana Jonesa natomiast, może posłużyć za doskonały przykład jak akcyjniak-blockbuster science fiction… wyglądać nie powinien.
Już sam trailer do Kodu nieśmiertelności nie wzbudzał zaufania. Wszystkiego w nim było za dużo, wszystko było “nie tak”, wszystko było “na siłę”. Ale jak powszechnie wiadomo, trailery to potwory, którym ufać nie można, dlatego też wabiona nazwiskiem reżysera (debiutował świetnym Moon) cały czas pełna byłam wysokich oczekiwań i dużych nadziei w stosunku do nowego filmu Jonesa. Niestety, legły one w gruzach (bądź po prostu zanudziły się na śmierć) już niemal na samym początku filmu.
Kapitan Colter Stevens (Jake Gyllenhaal) budzi się w pociągu. Nie ma pojęcia jak się w nim znalazł, nie wie kim jest siedząca naprzeciw niego kobieta, nie poznaje twarzy, która patrzy na niego z lustrzanego odbicia. Osiem minut później pociąg eksploduje. Stevens budzi się ponownie. Okazuje się, że bierze udział w rządowym eksperymencie naukowym, który pozwala przeżyć ostatnie osiem minut życia innej osoby. W tym wypadku jest to jeden z pasażerów pociągu, wysadzonego w zamachu terrorystycznym. Zadaniem Stevensa jest odnalezienie zamachowca, i udaremnienie jego kolejnego ataku.
Brzmi intrygująco? Pewnie, że tak. Szkoda tylko, że reżyserowi nie udało się wykorzystać tego intrygującego potencjału. Szkoda tym bardziej, że tak doskonale poradził sobie z tym w swoim poprzednim filmie. Moon pełen napięcia i niepokoju w porównaniu z Kodem nieśmiertelności był niemal sterylnie czysty. Wszystkiego w nim było mniej – co, jak się okazuje, stanowiło jego atut. W Kodzie nieśmiertelności mamy bardziej skomplikowaną fabułę, bardziej skomplikowane postaci, efektowne eksplozje. Co z tego, kiedy nic z nich nie wynika? Co z tego, kiedy reżyser gubi się między nimi i plącze? Ma się wrażenie, że Jones rozpaczliwie sięga po kolejne fabularne udziwnienia, kolejne komplikacje między bohaterami, po to, by wygrzebać się z marazmu akcyjnego, który niestety w jego najnowszym filmie jest wszechobecny.
To wrzucanie na ślepo wszystkiego co popadnie, zagęszczanie masy filmowej tylko pogarsza sytuację. Robi się z tego bezkształtna papka, breja nie do przełknięcia. A wystarczyłoby, gdyby – tak jak w Moon – zrobił krok do tyłu, zamiast pędzić do przodu i walić na ślepo w każdy chwyt fabularny jaki mu się nawinie. Wystarczyłoby, gdyby nieco z tego galimatiasu ujął. Po co na siłę tłumaczy całą zawiłą technologię eksperymentu. Nie lepiej byłoby wykorzystać chwyt Nolana i podać ją jako pewnik, coś co istnieje i trzeba to przyjąć jako fakt dany? Koniec. Kropka. Roztrząsanie się nad eksperymentem, nieudolne tłumaczenie jego charakteru tylko całe przedsięwzięcie ośmiesza i odziera z dramatyzmu.
Mnożenie emocjonalnych interakcji między bohaterami również nie przyczynia się do niczego dobrego. Rozmienia na drobne to, co powinno być główną osią filmu – zależność pomiędzy Stevensem, a Goodwin. Mnóstwo jest wątków pobocznych, które są zbyt rozdmuchane (romans z Christiną, starcia z antagonistą, dr. Rutledgem – swoją drogą postać nieudolnie rozpisana i beznadziejnie dobrana aktorsko – nędzny czarny charakter w słabiutkim wydaniu Jeffreya Wrighta), lub po prostu zupełnie zbędne (motyw ojca). Pod ich nawałem widz traci z oczu jedyny i właściwy wątek miedzy dwojgiem głównych protagonistów. O ile bardziej zyskałby cały film gdyby Jones na Stevensie i Goodwyn skoncentrował się tak, jak na więzi między Samem i GERTYm. Tym bardziej, że miał do dyspozycji dwoje fantastycznych aktorów – Gyllenhaala i Farmigę, którzy bez problemu daliby sobie radę z udźwignięciem emocjonalnego środka ciężkości filmu.
Ze smutkiem muszę przyznać, że największą wadą Kodu nieśmiertelności jest jego nijakość. Nie ma tu niczego, co mogłoby w stu procentach przykuć uwagę widza. Nie ma postaci, do której poczułoby się głęboką, szczerą empatię. Nie ma niczego, co zachęciłoby do ponownego obejrzenia tego filmu. A może po prostu przemawia przeze mnie gorycz rozczarowania Duncanem Jonesem? Może gdyby Kod nieśmiertelności wyszedł spod ręki innego reżysera, po którym nie spodziewałabym się aż tak wiele, nie marudziłabym tak strasznie? Cóż, sam sobie winien – swoim poprzednim filmem ustawił poprzeczkę bardzo, bardzo wysoko i sięgając do niej teraz poleciał ostro w dół. Mam szczerą nadzieję jednak, że upadek go nie zmiażdży, a tylko zmobilizuje do stworzenia nowej perełki na miarę Moon.