search
REKLAMA
Recenzje

KIEDY HARRY POZNAŁ SALLY. 12 lat dojrzewania do uczuć

Przemysław Brudzyński

26 grudnia 2017

REKLAMA

Dwanaście lat. Szmat czasu w życiu człowieka. Okres, w ciągu którego dziecko przeistoczyć się może w osobę dorosłą, rodzic w dziadka, osoba samotna – parokrotnie zmienić swój stan cywilny. Twórcy klasycznej już komedii romantycznej Kiedy Harry poznał Sally… starają się zaś udowodnić nam, że w ciągu tych długich dwunastu lat możemy wcale nie zauważyć, że poznaliśmy już miłość swojego życia…

…i w zasadzie nie mamy powodu, by im nie wierzyć. Bo choć tytułowi bohaterowie nie są parą, jakich wiele wokół nas, ich trudność w zrozumieniu i zaakceptowaniu własnych uczuć może być nam dobrze znana. To jeden z tych związków, których istnienie zdaje się wszystkim od początku niemal oczywiste – wszystkim poza tymi, którzy mają go stworzyć.

Jest coś ujmująco melancholijnego w tym, jak  przez dwie dekady Harry Burns (Billy Crystal) i Sally Albright (Meg Ryan) przypadkowo „wpadają na siebie”, z czasem nawiązując stały kontakt i coraz bardziej go zacieśniając. Świat zdążył już zaznać burzliwości i transowego, narkotycznego rytmu lat 70., beztroski i żywiołowości lat 80., u nich zaś niby wiele się zmieniało, tak naprawdę jednak praktycznie nic. Gdy się po raz pierwszy spotykają, kończą właśnie studia, znajdując się u progu udanych zawodowych karier. Nawiązywanie bliższego kontaktu nie idzie im łatwo, ale można wyczuć, iż nie z powodu tego, jak wiele ich dzieli, lecz właśnie dlatego, jak ewidentne jest to, co dla nich wspólne. Owo „wspólne” zaczyna się na stylu bycia i języku, kończy zaś – na podejściu do uczuć. Uczuć, których oboje niewątpliwie się boją.

Ich pierwsze wspólne spotkanie nie jest typowym „meet cute” (jak określają anglosascy recenzenci pierwsze spotkanie głównych bohaterów w komedii romantycznej) – okoliczności poznania nie są zbyt specyficzne, umiarkowanie komediowe, a Harry i Sally niezbyt, jak się zdaje, przypadają sobie do gustu. Tym bardziej wyraźna i godna wyróżnienia jest owa specyficzna chemia, jaką wyczuwamy między obojgiem, tak fundamentalna dla każdego udanego filmu tego typu. Nietrudno przychodzi nam uwierzyć w bohaterów Crystala i Ryan jako parę, choć w istocie daleko im do romantycznego ideału, jaki teoretycznie wymusza ta konwencja. To raczej dość zdystansowani ludzie, pełni specyficznego wdzięku i humoru, ale też i tacy, którym niełatwo będzie się w sobie (a tak naprawdę: w kimkolwiek) zakochać – wydają się z początku o wiele bardziej stworzeni do zrobienia poważnej kariery zawodowej w wielkim mieście (tak się w istocie dzieje) niż przeżywania uczuciowej ekstazy. A jednak udaje im się stosunkowo łatwo zaskarbić sympatię widza.

Duża w tym zasługa aktorstwa. Crystal, weteran komedii, wtedy jeszcze wciąż wypracowujący swoją markę, bardzo naturalnie odnajduje się w roli błyskotliwego, ironicznego, choć też słabo skrywającego potrzebę uczuć mężczyzny. Meg Ryan, owa delikatna blondynka o charakterystycznym, urzekającym uśmiechu, która w latach 90. stała się jednym z symboli współczesnej komedii romantycznej, ma tu nieco cieplejszy wizerunek niż jej ekranowy partner, lecz dzieli jego niechęć do zaakceptowania uczuć, jakie się między nimi rodzą. Oboje przekonują nas jako osoby, które zaangażowane w swe życie zawodowe i dość specyficzne pod względem wyrażania emocji, niełatwo pogodzą się z tym, że fakt, iż utworzyliby udany związek, jest więcej niż oczywisty.

Kolejne przypadkowe spotkania ze sobą i kolejne przypadkowe i krótkotrwałe relacje, w które (niezbyt głęboko) się angażują, coraz bardziej zbliżają ich do siebie, lecz Harry i Sally pozostają uparcie niechętni, by zaakceptować oczywistą prawdę. Wychodząc od jakże oczywistego w tej filmowej konwencji pytania („Czy przyjaźń między kobietą a mężczyzną jest możliwa?”) starają się usilnie zaprzeczyć swej pierwotnej konkluzji („Seks i pożądanie zawsze uniemożliwiają ten rodzaj przyjaźni”), powoli wcielając się w rolę swoich powierników. Są w owej przewrotnej taktyce imponująco konsekwentni – nawet jeśli swoim znajomym prawdę o wzajemnych uczuciach już właściwie powiedzieli. W drugiej części filmu pojawia się świetnie zaaranżowana sekwencja, w której powodowani nietypowym dla siebie, ale odświeżająco spontanicznym porywem emocji jednego dnia uprawiają seks, by kolejnego zaprzeczyć, że całe zajście miało jakikolwiek sens. Oboje zgodnie stwierdzają, iż należy tę relację przywrócić z powrotem na bezpieczne, przyjacielskie tory, a Ryan i Crystal sugestywnie oddają ich słabo ukrywane rozczarowanie tym, że żadne z nich nie powiedziało czegoś dokładnie przeciwnego.

Avatar

Przemysław Brudzyński

REKLAMA