KASZTANOWY LUDZIK. Skandynawski kryminał do zapomnienia
Od dłuższego już czasu mam wrażenie, że Netflix przestał być synonimem jakości, gdy chodzi o seriale, bo o filmach lepiej nie mówić. Coraz częściej produkcje made by Netflix nie budzą we mnie jakiejkolwiek ekscytacji. I o ile niemieckie Dark stworzone przez tę platformę streamingową było powiewem świeżości, o tyle duńska produkcja pozostawia wiele do życzenia, zarówno w warstwie fabularnej, jak i wizualnej. Po niezwykle klimatycznym trailerze oczekiwałam czegoś więcej, czegoś, co zaangażuje mnie emocjonalnie w seans, a finalnie otrzymałam niedopracowany produkt; dziecko aż czterech scenarzystów. Choć całość ma tylko sześć odcinków, to z każdym kolejnym byłam coraz bardziej przytłoczona historią, kolejnymi dziwacznymi zwrotami akcji i finałem, który rozczarował mnie tak bardzo, że moja relacja z Netflixem została wystawiona na poważną próbę.
Akcja serialu dzieje się współcześnie w Kopenhadze, gdzie policjantka Naia Thulin, ze względu na konieczność opieki nad małoletnią córką, postanawia zakończyć swoją karierę śledczej w policji. Zanim to jednak nastąpi, razem z tymczasowym partnerem Markiem Hessem muszą rozwiązać ostatnią zagadkę serii brutalnych morderstw dokonywanych na kobietach. Tym, co łączy te morderstwa, są krzywda dzieci oraz kasztanowe ludziki pozostawione na wszystkich miejscach zbrodni. Okazuje się, że znajdują się na nich odciski palców zaginionej i prawdopodobnie zamordowanej rok wcześniej córki minister spraw społecznych Rosy Hartung. Trupów przybywa, a czasu na rozwiązanie sprawy jest coraz mniej.
Osobiście męczyłam się straszliwe w trakcie seansu. Produkcja stara się złapać kilka srok za ogon, gubiąc przy tym jakże ważne przesłanie, stojące za większością morderstw. Wydawać by się mogło, że twórca The Killing i jednocześnie autor książki, na podstawie której powstał serial, to niejako gwarant sukcesu. Niestety całość wypada dość blado, pokazując, że od pewnego czasu skandynawski kryminał na małym ekranie nie ma się zbyt dobrze. Serial pełen jest dróg na skróty, uproszczeń oraz pobieżnego traktowania charakterystyki głównych bohaterów.
Wcale nie współczułam pogrążonej w rozpaczy pani minister ani nie odczuwałam dramatów rodzinnych głównych bohaterów, Naia bowiem jest wiecznie nieobecnym rodzicem, Hess zaś mierzy się ze śmiercią dziecka i żony w pożarze. Ich historie są opowiadane jakby od niechcenia. Dramat rodzinny Nai to zlepek scen, w których jej córka zachowuje się absolutnie normalnie, mówi, że akceptuje, iż jej mama niedługo zmieni pracę i będą spędzały więcej czasu razem. Po czym – ni stąd, ni zowąd – stwierdza, że wyprowadza się do dziadka. Dlaczego? Bohaterka nie zrobiła nic, by do tego doprowadzić. Zawsze starała się być najlepszą matką. Podobnie jak historia Hessa. Nie dowiadujemy się, dlaczego popadł w niełaskę w Europolu, a informacja o śmierci żony zostaje rzucona od niechcenia i nic nie wnosi do fabuły. Dużo bardziej wolę, jak się pokazuje pewne rzeczy, a nie zastępuje ich ekspozycjami.
Dużo lepiej wypada wątek społeczny, w którym widzimy, jak wadliwy jest obecny system, w teorii mający chronić bezbronne dzieci. Widzimy, że nie robi on praktycznie nic, by faktycznie ochronić zaniedbywane i bite przez rodziców dzieci. Oczywiście uważam, że dużym nadużyciem jest stwierdzenie, że matki, które nie wiedziały o molestowaniu dziecka, są tak samo winne jak sprawca. Niemniej jednak po raz kolejny pokazuje to, że współczesny świat musi mierzyć się z coraz bardziej zawiłymi problemami. Jest bowiem różnica pomiędzy uniesieniem głosu przez rodzica, a regularnym biciem dziecka. Niestety, ale dalej stygmatyzujemy ofiary, a puszczamy wszystko płazem oprawcom. W serialu kobiety zostają zamordowane z zimną krwią, podczas gdy pedofil trafia do więzienia, podobnie jak ojciec bijący córki, a ojciec, który zostawił swoje dziecko z matką alkoholiczką, nie ponosi żadnej kary. Wiem, że wiele osób zarzuci mi „lewactwo”, że ojcowie nigdy nie dostają opieki na dziecko, że matki ich wykorzystują itd. Ale to nie jest clou sprawy.
Serial powtarza jak mantrę, że przecież matka powinna wiedzieć o wszelkiego rodzaju nadużyciach i bronić swojego dziecka. Trochę to naciągane, panie Sørenie Sveistrupie. Uważam, że także niezwykle szkodliwe, zwłaszcza że w dzisiejszych czasach szukamy różnych powodów, aby wytykać kobietom, jak bardzo są niesamodzielne i potrzebują mężczyzny, bo cóż by bez niego zrobiły w swoim życiu. Oczywiście dramatyzuję w tym momencie. Sądzę jednak, iż powinniśmy skupić się na prawdziwych sprawcach przemocy, a nie ofiarach, bez względu na to, czy to kobiety, czy mężczyźni.
Siłą skandynawskich kryminałów jest bez wątpienia ewolucja bohaterów, którzy prowadzą nas krok po kroku przez zawiłe śledztwo i kolejne morderstwa. Oczywiście super, że mamy silną bohaterkę, policjantkę, która świetnie wykonuje swoją pracę, ale to by było na tyle. Nai brakuje głębi, brakuje charakteru; czegoś, co sprawiłoby, że jest świetnym śledczym niczym Wallander czy Vera Stanhope. To, że jest świetna, wiemy z opinii innych osób, ale w trakcie pierwszego sezonu mamy jedną bądź dwie sytuacje, gdzie pokazuje, że naprawdę jest najlepsza z najlepszych. Podobnie wygląda sprawa z Hessem, który pokazuje w praktyce, że jest znakomitym śledczym i bez niego cała sprawa nigdy nie miałaby swojego szczęśliwego końca. Tym bardziej smuci, że jest dyskredytowany jako osoba z problemami psychicznymi, choć wszystko wskazuje na to, że od samego początku ma rację. Ale wychodząc poza pracę policjanta, postać ta pozbawiona jest jakiegokolwiek charakteru. Wiemy, że jest agentem Europolu – i tyle. Czekałam sześć odcinków na jakiekolwiek emocje po stronie bohaterów. Jakiekolwiek. Ale niestety się nie doczekałam. Randomowe bicie rękami w kierownicę samochodu się nie liczy.
Dużym plusem jest na pewno klimat produkcji, który chociaż przez chwilę daje widzowi możliwość poczucia, że znajduje się on w samym środku skandynawskiego kryminału. Większość scen wypada naprawdę klimatycznie, szkoda tylko, że zdjęcia okazują się w tym przypadku największym plusem produkcji. Niestety, ale widzę, że to stała przypadłość tego typu seriali ostatnich lat: brak pomysłu na intrygującą fabułę wymieszany z klimatycznymi ujęciami. Przez to widz ma poczucie, że ogląda coś naprawdę dobrego, kiedy w rzeczywistości to jeden wielki zawód.
Czy jest to dobry serial? Niestety umieściłabym go raczej w kategorii przeciętniaka, który jest przewidywalny aż do bólu i zrobiony zgodnie z netflixowym schematem. Nie ma w nim bowiem miejsca na nieprzewidywalne zwroty akcji (większość można określić mianem dziwacznych), a całość pozbawiona jest klimatu jakże charakterystycznego dla tego typu produkcji. Ani bohaterowie, ani komentarz społeczny nie są na tyle dobrze skonstruowani, bym z czystym sumieniem mogła wam tę produkcję polecić. Niestety to kolejna próba wskrzeszenia skandynawskiego kryminału, która dla mnie zakończyła się może nie spektakularną porażką, ale dużym zawodem.