MŁODY WALLANDER. Recenzja pierwszego sezonu kryminału od Netflixa
Od dawien dawna znana jest prawda, że pewnych świętości nie należy ruszać. Wielkie koncerny ostatnimi czasy starają się łamać nagminnie tę zasadę, cały czas serwując nam kolejne origin story znanych bohaterów. Niestety, ale w ten sposób ich dotychczasowa tajemniczość i specyfika traci na znaczeniu, gdy dowiadujemy się, dlaczego są, jacy są. Trzeba przy tym zaznaczyć, że w większości przypadków ukazane w takich opowieściach powody tego są niesamowicie głupie. Tym tropem postanowił jednak pójść Netflix, biorąc na warsztat historię jednego ze słynniejszych szwedzkich książkowo-serialowych detektywów, Kurta Wallandera, i osadzić jego historię we współczesności, pokazując, co takiego stało się, że stał się taki, a nie inny. Ja mam na taki pomysł tylko jedną odpowiedź: strata czasu!
Nie będę ukrywać, że kocham postać Wallandera, szczególnie gdy wciela się w niego sam Sir Kenneth Branagh. Połączenie niesamowitego intelektu, depresji, alkoholizmu i różnych problemów życiowych jest tym, co angażowało mnie jako dzieciaka. A do tego wersja BBC sprawiła, że pokochałam szwedzkich detektywów jeszcze bardziej. Z dużym rozczarowaniem patrzyłam, jak mit tej postaci zostaje praktycznie wyrzucony do kosza przy pomocy serialu, który nic nie wnosi do uniwersum postaci, a jedynie niesamowicie irytuje.
Podobne wpisy
W produkcji mamy do czynienia z młodym Wallanderem na początku jego drogi jako detektywa. Problem tkwi już jednak w samym założeniu. Tak jak nie chcemy oglądać origin story Dartha Vadera, Hana Solo itd., tak samo nie chcemy oglądać, co sprawiło, że nasz Szwed żywiący się śmieciowym żarciem został wybitnym detektywem, bo to jest całkowicie niepotrzebne. Serial nie mówi nam na dodatek nic nowego na temat postaci, poza tym, co już do tej pory wiedzieliśmy: że Wallander jest piekielnie inteligentny, ojciec malarz jest nim zawiedziony, a żona detektywa będzie miała na imię Mona.
Całe 6 odcinków to historia, która równie dobrze mogłaby się nazywać „Młody X”. Bez znaczenia jest bowiem, czy jej bohaterem jest Wallander, czy ktoś inny, gdyż sama historia nie ma nic wspólnego z bohaterami książek i seriali poza imionami i nazwiskami bohaterów. Nawet dźgnięcie nożem, które Wallander wielokrotnie wspomina w późniejszych latach, okazuje się wplecione w dość nieporadny sposób, gdy nasz bohater usiłuje zatrzymać podejrzanego, a cała enigmatyczna historia zostaje wypaczona. Słynny cytat „jest czas rodzenia i czas umierania”, który później został mottem Wallandera, miał pojawiać się właśnie w kontekście jego pierwszej sprawy. Czy twórcy serialu w ogóle wzięli to pod uwagę? Nie sądzę.
Cały czas zdają się puszczać oczko do fanów, ale robią to dość nieporadnie i bez sensu. Z jednej strony to zupełnie nowy Wallander dla nowych fanów. To młody, przystojny Szwed, który dopiero stawia pierwsze kroki jako detektyw, mieszka na niebezpiecznym osiedlu i zmaga się z wieloma problemami, które dotyczą większości z nas. Sprawia to jednak, że postać jest po prostu nieciekawa. Z kolei fani Wallandera nie tylko będą rozczarowani tym prequelem, ale co ważniejsze – wkurzeni tym, że twórcy cały czas puszczają do nich oczko np. słuchaniem opery w samochodzie. Wprawdzie wiemy, że Wallander kochał operę, ale co z tego wynika? Myślę, że nie potrzebujemy nowej-starej postaci i opowieści, gdzie tylko sugeruje się pewne rzeczy, ale nie wyjaśnia, w jaki sposób wpłynęły one na postać, którą znamy i kochamy.
Fabuła tego dziwacznego tworu została umiejscowiona w teraźniejszości, co dalej jest dla mnie decyzją niezrozumiałą. W tle mamy więc współczesne problemy pierwszego świata, jednak całość jest przedstawiona niezwykle łopatologicznie. Główna tajemnica skupia się na przestępstwie popełnionym – mogłoby się wydawać – z nienawiści rasowej, gdzie w tle mamy bogaczy, tortury, narkotyki, przemyt materiałów wybuchowych. Na papierze wygląda to naprawdę niezwykle interesująco. W praktyce straciłam zainteresowanie już około drugiego odcinka. Serial jest nudny, przewidywalny i niczym nie wyróżnia się na tle tysiąca innych seriali kryminalnych.
Co się więc stało? Twórcy wzięli postać Wallandera, odmłodzili ją, umieścili w dużym mieście i we współczesności, wyrzucili elementy nordyckiego noir i zachowali jak najmniej elementów biograficznych obecnych w powieściach lub innych adaptacjach telewizyjnych. Moim zadaniem nie wygląda mi na przepis na odnoszący sukcesy serial.
Dodatkowo to, co wydało mi się też niesamowicie dziwne, to fakt, iż wszystkie napisy w produkcji są po szwedzku, ale bohaterowie mówią po angielsku. Wywołuje to u widza niesamowity dysonans poznawczy. Choć może to tylko moje czepialstwo.
Niestety, ale Młody Wallander to totalny niewypał. Fani bohatera stworzonego przez Mankella będą zawiedzeni, a nowi widzowie, którzy liczyli na dobre, pokręcone skandynawskie noir, nie mają tu czego szukać. W natłoku różnego rodzaju policyjnych seriali ten nawet nie broni się jako zwykła historia policjanta na tropie. A pierwszy sezon kończy się cliffhangerem, jednak był on tak nijaki, że chyba nic nie zmusi mnie do tego, by sięgnąć po odsłonę numer 2.