KASIA BALLOU. Kombinacja westernu z komedią
W czasach, gdy amerykańscy widzowie dowiadywali się, że Indianie to nie krwiożercze dzikusy, kowboje niekoniecznie byli krystalicznie czystymi obrońcami prawa i moralności, a cywilizowanie Dzikiego Zachodu często nie miało wiele wspólnego z cywilizacją, Elliot Silverstein pokazał, że do gatunkowej dekonstrukcji można podejść z zupełnie innej strony. Znacznie lżejszej, w pełni rozrywkowej, a zarazem całkiem interesującej. W 1965 roku premierę miała bowiem jego Kasia Ballou, jeden z najbardziej udanych reprezentantów gatunkowej kombinacji westernu z komedią. I chociaż film nie należy może do największych osiągnięć sztuki filmowej, to z pewnością stanowi ciekawy element amerykańskiej kinematografii.
Film Elliota Silversteina, zaledwie drugi w jego karierze reżyserskiej, opowiada o tytułowej Cat/Kasi (Jane Fonda), młodziutkiej nauczycielce, która zaraz po ukończeniu szkoły wybiera się do miasteczka Wolf City. Mieszka tam jej ojciec, niecieszący się w okolicy szczególną sympatią. Wszystko przez to, że mężczyzna nie chce zrzec się ziemi, na której stoi jego ranczo, i oddać jej w ręce Wolf City Development Corporation, wstrzymując tym samym rozwój mieściny i odbierając sąsiadom szansę na pracę. Cat dowiaduje się też, że koncern wynajął niebezpiecznego rewolwerowca nazwiskiem Strawn (Lee Marvin), by pozbyć się pana Ballou z rancza. Bohaterka, chcąc ocalić życie ojca, również wynajmuje kogoś, kto doskonale posługuje się bronią – legendarnego Kida Shelleena (ponownie Marvin). Ten okazuje się jednak nieporadnym pijakiem, który wraz z dwoma drobnymi przestępcami stanie się wkrótce członkiem małej bandy dowodzonej przez młodą Ballou.
Kasia Ballou nie jest więc szczególnie wywrotowa pod względem fabularnym ani narracyjnym. To klasyczna opowieść o konflikcie jednoznacznego dobra z jednoznacznym złem, o niespodziewanej miłości, o zemście. Silverstein ubiera jednak tę na wskroś standardową historię w szaty dość nietypowe dla westernu. Już pierwsza scena, którą oglądamy, pokazuje, że mimo wszystko nie będziemy mieć do czynienia z czymś bardzo schematycznym. Kasię Ballou otwiera bowiem piosenka śpiewana przez dwóch muzyków (Stubby Kaye i Nat King Cole), którzy w trakcie całego filmu powracają na zasadzie greckiego chóru. Dzieło Silversteina próbuje unikać sztampy właśnie za sprawą niezwykle lekkiego, humorystycznego tonu całości. Chociaż jest to w dużej mierze opowieść o zemście, to widz bardziej niż napięcie będzie czuł rozbawienie. Co ciekawe, komediowo-muzyczna Kasia Ballou jest adaptacją powieści The Ballad of Cat Ballou Roya Chanslora, utrzymanej w zupełnie poważnej tonacji. Z literackiego pierwowzoru nie pozostało w filmie wiele, ale nie przeszkodziło to w odniesieniu kasowego sukcesu. Kasia zarobiła w Stanach Zjednoczonych ponad 20 milionów dolarów, stając się jednym z 10 największych sukcesów finansowych 1965 roku i ciesząc się ogromną popularnością oraz sympatią zarówno widzów, jak i krytyków.
Całość opiera się na licznych gagach różnego rodzaju, w większości bazujących na zabawnych, lekko przerysowanych bohaterach. Żarty, jak to żarty, bywają mniej lub bardziej udane, a w Kasi Ballou są one wyraźnie spolaryzowane. Humor wychodzi bowiem Silversteinowi albo znakomicie, albo nieznośnie anachronicznie. Zdecydowanie lepiej od inscenizacji slapstickowych scen (zwłaszcza przesadzonej sekwencji ucieczki po napadzie) reżyser radzi sobie z prowadzeniem aktorów, którzy wykazują się naprawdę dużym talentem komediowym. To głównie dzięki umiejętnościom znakomitej Jane Fondy tytułowa Kasia jest postacią tak sympatyczną, unikającą niewiarygodnej papierowości. Poza nią kapitalny występ zanotował też Lee Marvin, za który otrzymał Oscara, Złoty Glob, nagrodę BAFTA i Srebrnego Niedźwiedzia na festiwalu w Berlinie. To podwójna rola odmienna od standardowego emploi aktora, oparta na wyrazistym komizmie, którego jednak nie można nazwać przesadnie przerysowanym. Marvin gra tu całym ciałem i zadziwiająco plastyczną twarzą, ale w pełni kontroluje swoje aktorstwo, kradnąc praktycznie każdą scenę, w której się pojawia.
Kasia Ballou jest zatem filmem całkowicie niezobowiązującym. W momencie premiery krytycy zwracali uwagę na jego satyryczny wydźwięk, ale w istocie trudno dopatrzyć się czegoś więcej niż faktu, że centralną postacią jest tutaj kobieta. I to taka, która staje na czele małej grupki wyjętych spod prawa, nierzadko twardsza i bardziej zaradna od uciekinierów z więzienia czy doświadczonego rewolwerowca. Legendarny Kid Shelleen okazuje się bowiem brudnym biedakiem, który wyciągając rewolwer (o ile nie zastawił go wcześniej w lombardzie), ściągnie jednocześnie spodnie. Skuteczny jest zaś wyłącznie wtedy, gdy pomoże sobie łykiem wysokoprocentowego trunku. To nie typowy rewolwerowiec budzący postrach oraz szacunek wszędzie tam, gdzie się pojawi.
Pozostałe elementy Kasi Ballou należą już jednak do standardowych i dobrze znanych każdemu sympatykowi westernu. I nie ma w tym nic szczególnie złego, bo film Silversteina nie udaje, że jest czymś więcej, niż jest. To lekka, przyjemna rozrywka, która po latach być może ginie trochę w cieniu spaghetti westernów oraz gatunkowego rewizjonizmu lat 60. A niesłusznie, bo chociaż twórców stać było na więcej, a Kasia Ballou mogła być nieporównywalnie ciekawszym, a także bardziej niejednoznacznym dziełem, to i tak stanowi ona jeden z najbardziej pomysłowych filmów o tym, jak nie zdobywano Dzikiego Zachodu.