search
REKLAMA
Recenzje

KARMAZYNOWY PIRAT. Wciąż daje dużo frajdy

„Karmazynowy pirat” był swego czasu popularny również w Polsce, często emitowała go telewizja.

Tekst gościnny

14 lipca 2024

REKLAMA

Autorem tekstu jest Piotr Żymełka.

Filmy o piratach mają długą tradycję i zaczęły się pojawiać niemalże u zarania dziejów X muzy. Już w epoce kina niemego znajdzie się co najmniej kilka propozycji, które zabierają widza na Morza Południowe, by razem z bukanierską załogą łupił niczego niespodziewające się okręty. Sztandarowym przykładem jest „The Black Pirate” z 1926 z ówczesnym wielkim gwiazdorem, Douglasem Fairbanksem, wykonującym na ekranie karkołomne ewolucje kaskaderskie. Koniecznie należy też wspomnieć o „Kapitanie Bloodzie” z 1935 roku z Errolem Flynnem, na podstawie doskonałej powieści Rafaela Sabatiniego, swego czasu najdroższym filmie w historii, którego finałowa bitwa morska wciąż robi wrażenie swoim rozmachem. Oba te tytuły przytoczyłem nie przez przypadek, ponieważ pełnymi garściami czerpie z nich zrealizowany w 1952 roku „Karmazynowy pirat”.

Pierwotnie film miał być poważną, mroczną wręcz fabułą osadzoną na XVIII-wiecznych Karaibach, lecz reżyser Robert Siodmak, zrealizowawszy już dwie tego rodzaju produkcje, zapragnął stworzyć coś lżejszego i w ciągu czterdziestu ośmiu godzin mocno przerobił scenariusz, doprawiając całość solidną dawką humoru. W efekcie powstała szalona, awanturnicza historia z czarną banderą w tle. W tytułowej roli występuje Burt Lancaster, weteran II wojny światowej, a także cyrkowy akrobata, który karierę filmową zaczął już po trzydziestce, gdy debiutował w „Zabójcach” w 1946 roku, co zwróciło uwagę hollywoodzkiego łowcy talentów. Towarzyszy mu jego partner z występów na arenie, Nick Cravat, jako niemy pomagier Ojo. W rzeczywistości aktor nie był niemową, ale miał bardzo silny brooklyński akcent i filmowcy zdecydowali, by bohater się nie odzywał. Doświadczenie w wygibasach na trapezie sprawiło, że obaj aktorzy sami wykonywali wszystkie numery kaskaderskie, takie jak przeskakiwanie z masztu na maszt czy wspinanie się na reje po linie. Dzięki temu film zyskuje pewien oryginalny sznyt i wyraźnie odznacza się na tle konkurencyjnych tytułów, choć jednocześnie nie da się traktować przedstawionych wydarzeń poważnie. Co jednak nie razi, wszak reżyser chciał nakręcić komedię.

„Karmazynowy pirat” rozgrywa się na Karaibach, ale realizowano go w Europie, na wyspie Ischia oraz w Zatoce Neapolitańskiej. Co ciekawe, intryga toczy się w późnym wieku XVIII, gdy złoty wiek piratów dawno już przeminął – okres, gdy bukanierzy najśmielej szarogęsili się w Indiach Zachodnich to mniej więcej 1680 – 1720. Fakt przesunięcia czasu akcji w żaden sposób nie umniejsza przyjemności z seansu, a stwarza pewne nowe możliwości fabularne, jak na przykład to, że bohaterowie korzystają z balonu na ciepłe powietrze. Sceny pojedynków oraz bitew morskich nie są równie dynamiczne i pełne napięcia, jak chociażby te z „Wyspy piratów” Renny’ego Harlina czy cyklu „Piraci z Karaibów”, ale mają swój, nieco może naiwny urok. A jeśli już wspomnieliśmy przygody Jacka Sparrowa, to warto dodać, że disneyowska atrakcja, będąca pierwowzorem dla słynnej serii filmowej, została zainspirowana właśnie „Karmazynowym piratem”. Do tego „Klątwa Czarnej Perły” udanie cytuje w pewnym momencie klasyk z Lancasterem, a i w pojedynkach na szpady z disneyowskiej serii, pełnych ekwilibrystycznych pojedynków, można dostrzec myśl wysnutą prosto z filmu Siodmaka.

Lancaster i Cravat wystąpili razem w kilku tytułach, spośród których najbardziej znane są „Karmazynowy pirat” oraz „Strzała i płomień”. Ten pierwszy, kosztujący niecałe dwa miliony dolarów, okazał się dużym hitem i na stałe wpisał się do annałów kinematografii. Burt Lancaster próbował w latach siedemdziesiątych doprowadzić do realizacji drugiej części, ale skończyło się na planach.

„Karmazynowy pirat” był swego czasu popularny również w Polsce, często emitowała go telewizja. Dzisiaj wielu zapewne przypnie mu łatkę uroczej ramotki, ale ja nie potrafię przejść obok niego obojętnie. Jasne, jeśli chodzi o widowiskowość, film z lat pięćdziesiątych nie może się równać ze współczesnymi, bombastycznymi produkcjami, ale nie sposób odmówić mu tego, że daje dużo frajdy. I ma świetny motyw przewodni autorstwa Williama Alwyna, a to zawsze istotna zaleta.

REKLAMA