JUTRO BĘDZIE NASZE. Czas na bunt [RECENZJA]
Drugiego czerwca 1946 roku Włoszki po raz pierwszy poszły na wybory, korzystając ze świeżo przyznanego prawa wyborczego. Prawie 30 lat po Polkach i ponad 25 lat po Amerykankach. Wybory z 1946 roku to ukryty, a być może najważniejszy temat debiutu reżyserskiego Paoli Cortellesi. Szepcze się o nich przez cały film. Dla kobiet to okazja do buntu i wzięcia sprawy w swoje ręce. Dla większości mężczyzn – potencjalne zagrożenie, dowód na to, że „świat stanął na głowie”. „Ściskałyśmy karty do głosowania tak, jak ściska się bileciki miłosne” – czytamy w cytacie zamykającym Jutro będzie nasze. Finałowa scena głosowania to symboliczny triumf udręczonej bohaterki nad damskim bokserem, z którym współżyje – ordynarnym, karykaturalnym wręcz reprezentantem patriarchalnego ucisku.
Złapałem się ostatnio na tym, że zaskakująco często zaczynam opis fabuły od sformułowania: „bohater/bohaterka nie ma w życiu lekko”. Pewnie trochę w tym lenistwa językowego, które wkrada się niepostrzeżenie, kiedy recenzent bądź recenzentka próbuje pisać o kilkudziesięciu nowych tytułach rocznie. Z drugiej jednak strony: bohaterowie filmowi naprawdę często nie mają w życiu lekko. Bo i po co oglądać kogoś, komu dobrze się wiedzie przez bite 90 minut? Delii, głównej bohaterce Jutro będzie nasze, z pewnością nie wiedzie się dobrze. Mąż nie budzi jej codziennie czułym pocałunkiem, ale uderzeniem w twarz. Niesubordynowane dzieci plączą się pod nogami. Jedno pomieszczenie malutkiego mieszkanka zajmuje teść, który ostatnie dni swojego życia spędza przykuty do łóżka, utyskując na wszystko i wszystkich dookoła. Bohaterka ledwo wiąże koniec z końcem, dorabiając na boku jako szwaczka, praczka i pielęgniarka. Ciężko zarobione pieniądze odkłada do ukrytej w szufladzie szkatułki – wszystko po to, aby zafundować niewdzięcznej córce piękną suknię ślubną. Sami widzicie: Delia naprawdę nie ma w życiu lekko.
Przy pisaniu scenariusza Cortellesi, doświadczona aktorka, luźno inspirowała się wspomnieniami własnej babci – zapewne dlatego sama postanowiła wcielić się w główną bohaterkę. Wykorzystanie czerni i bieli reżyserka tłumaczy w podobny sposób jak Michael Haneke przy okazji Białej wstążki – brak kolorów momentalnie implikuje pewien dystans czasowy, myśląc o dalekiej przeszłości, mimowolnie wyobrażamy ją sobie właśnie w czerni i bieli. Monochromatyczna paleta barw ma jednak w Jutro będzie nasze jeszcze jedną, istotną funkcję: odsyła nas, pod względem estetycznym, do dziedzictwa włoskiego kina neorealistycznego.
Cortellesi osadza akcję swojego debiutu w latach czterdziestych, zaraz po wojnie. Włochy, które przez większość konfliktu sympatyzowały z nazistami, znalazły się nagle w rozsypce ekonomicznej. Łatwiej było spotkać na ulicy amerykańskiego żołnierza, rozdającego czekoladę i papierosy, niż zaczepić się w dobrze płatnej pracy na dłużej. Trudną sytuację społeczną sportretowali wówczas włoscy filmowcy: wychodząc na ulice z kamerami i wykorzystując talent naturszczyków. Przez moment oczy całej filmowej Europy były skierowane na Półwysep Apeniński – neorealizm stał się podglebiem, na którym wyrosły wkrótce najważniejsze nurty nowofalowe. To Włosi udowodnili jako pierwsi, że wspaniałe filmy można kręcić za półdarmo, z nieprofesjonalnymi lub półprofesjonalnymi aktorami. Cortellesi świadomie nawiązuje do spuścizny rodzimego kina. Jej bohaterka przypomina wyraziste postaci Ingrid Bergman z filmów Roberto Rosselliniego. Dzieci ulicy, klnące pod nosem i kopiące piłkę na zdezelowanym podwórku, wyglądają jak żywcem wyjęte z twórczości Vittorio De Siki. Sceny z czarnoskórym żołnierzem amerykańskim to natomiast jasne odwołanie do drugiego epizodu nowelowego filmu Paisá.
Reżyserka, i należy to bardzo wyraźnie podkreślić, nie zatrzymuje się jednak na neorealistycznych fundamentach. Szuka w debiucie własnego języka filmowego – i znajduje go, rozsadzając realizm społeczny za pomocą odważnych zabiegów estetycznych. Wprowadza slow motion i sekwencję montażową utrzymaną w konwencji filmu niemego. Na soundtrack wrzuca nie tylko utwory z epoki, ale również współczesną muzykę amerykańską autorstwa The Jon Spencer Blues Explosion czy Outkast. Scenę przemocy domowej inscenizuje w formie musicalu – Delia wiruje wraz z mężem po mieszkaniu, przyjmując ciosy w rytm muzyki. Dziwnie się to ogląda. Aż chciałoby się oskarżyć autorkę o estetyzację przemocy, ale język grzęźnie w gardle: scena wywołuje pożądane emocje. Najweselsza z filmowych konwencji przekazuje najmroczniejsze treści. Nie wszystkie z wymienionych zabiegów są tak samo efektywne – momentami Jutro będzie nasze ociera się z ich powodu o kicz. Świadczą one jednak o indywidualnym charakterze autorki, dla której społeczny realizm spod znaku De Siki czy Rosselliniego jest jedynie punktem wyjściem. I bardzo dobrze.
Choć film Cortellesi trafił do polskich kin ponad dwa tygodnie temu, oglądałem go – co nie zdarza się ostatnimi czasy zbyt często – niemalże przy pełnej sali. Obok mnie siedziały dwie starsze panie, które bardzo energicznie reagowały na wydarzenie ekranowe. Kiedy Delia otrzymała pierwszy cios od męża, jedna z nich powiedziała: „Bydlak, ja bym go zostawiła!”. Kiedy bohaterce wypadły z kieszeni dokumenty potrzebne do udziału w wyborach, druga głośno zaanonsowała: „Cholera, zgubiła je!”. Żywiołowe reakcje polskiej publiczności pozwalają zrozumieć, dlaczego Jutro będzie nasze cieszy się takim powodzeniem we Włoszech. Debiut Cortellesi jest jednocześnie filmem ambitnym i przystępnym – idealnym kinem środka, które daje widzom namiastkę obcowania z czymś „artystycznym”, nie będąc przy tym wielkim wyzwaniem percepcyjnym. Właśnie dlatego mógł on odnieść sukces na obu frontach, zdobywając aż cztery statuetki Włoskiej Akademii Filmowej (w tym za najlepszą reżyserię i najlepszy debiut) oraz stając się wielkim hitem box office’owym. Dość powiedzieć, że Jutro będzie nasze zarobiło we Włoszech więcej niż Barbie albo Życie jest piękne. Poprzeczkę reżyserka zawiesiła sobie więc wysoko – czas pokaże, czy uda jej się nawiązać do sukcesu debiutu.