JOY. Tańcząca z mopami
Jak to mówią, jeżeli coś jest do wszystkiego, to jest do niczego – podobna zasada działa w przypadku, gdy próbuje się do jednego worka wrzucić kilka koncepcji i żadnej nie realizuje do końca. David O. Russell najwyraźniej nie był do końca pewien, jak chce Joy zrealizować.
Myślał o komedii – ale po pierwszej części filmu zupełnie pomysł odpuścił. Myślał o biografii, w końcu scenariusz został zrealizowany w oparciu o historię życia Joy Mangano, ale z tej wizji też zrezygnował. Stworzył swoją bohaterkę, łącząc wątki biografii kilku inspirujących kobiet, ostatecznie nie oddając sprawiedliwości żadnej z nich. Miejscami sprawia wrażenie, jakby zapatrzył się w stylistykę kolegi po fachu, Wesa Andersona, ale nie dorównuje mu ani w konsekwencji, ani we wdzięku.
Gdzieś przewija się element musicalu, gdzieś szkatułkowej kompozycji, groteska idzie w parze z dramatem, swoboda w operowaniu czasem i miejscem zgrzyta w zestawieniu z klasycznie liniową narracją spoza kadru. Są też koszmary senne, prorocze wizje, opera mydlana, słowem, absolutny bałagan i misz-masz wszystkiego, co zapewne w założeniu miało obrazować oryginalność i świeżość koncepcji reżysera, ale w ostatecznym rozrachunku dowodzi głównie jego niezdecydowania.
Joy jako mała dziewczynka była wulkanem pomysłów. Wciąż projektowała, budowała i wymyślała, budząc zazdrość przyrodniej siostry i zachwyt wytrwale kibicującej babci. Coś mimo wszystko poszło nie tak i kilkanaście lat później Joy jest wciąż daleka od życiowego sukcesu. Ma dwoje małych dzieci, jest rozwiedziona z mężem, który jednak nadal z nią mieszka, dba o potrzeby ojca, babci i pogrążonej we własnym świecie matki, na dodatek musi znosić ciągłe przytyki złośliwej siostry. Ma co prawda pewne poczucie niespełnienia, ale stara się je spychać na sam kraniec podświadomości.
Do momentu, kiedy przypadkowy splot wydarzeń budzi w niej znowu instynkt wynalazcy. Joy projektuje coś, co potencjalnie może okazać się wybawieniem dla tysięcy domowych gospodyń na całym świecie: samowyciskającego mopa, dzisiaj znanego nam jako Miracle Mop. Droga do sukcesu nie jest wcale lekka, łatwa i usłana różami. Joy zmaga się z nieuczciwymi kontrahentami, pazerną rodziną, słabym charakterem najbliższych osób i kryzysem wiary we własne siły. Zanim uda jej się pójść do przodu, będzie musiała odkryć, jak przestać definiować się przez pryzmat oczekiwań i poglądów otoczenia i zacząć mówić własnym głosem.
Prawdziwa Joy Mangano jest dzisiaj właścicielką ponad stu patentów i dyrektorem firmy Ingenious Designs, wspierającej innowacyjność szarych jednostek przytłoczonych ciężarem okoliczności tak, jak niegdyś ona sama. Filmowa Joy oczywiście również osiąga sukces, ale inspirująca wartość budującej historii kobiety, która się nie poddała, wzięła swój los we własne ręce i pokonała przeszkody na drodze do celu, rozmywa się gdzieś w natłoku detali, pobocznych wątków i postaci bez większego znaczenia.
Najjaśniejszym punktem całości jest niewątpliwie Jennifer Lawrence. Ona jedna wydaje się być w tym całym galimatiasie osobą z krwi i kości, budzi sympatię i chce się jej kibicować. Wszyscy inni są przerysowani do granic możliwości, co czasami jest miłe w odbiorze – jak w przypadku Virginii Madsen, a czasami mniej – jak w przypadku wiedźmowatej Isabelli Rossellini. Postaciom Roberta de Niro i Bradleya Coopera natomiast brakuje witalności i konsekwencji.
Zarówno filmowi, jak i Jennifer Lawrence wyszłoby zapewne na dobre, gdyby reżyser odpuścił sobie nieskrępowaną zabawę i oddał większą sprawiedliwość faktom, kręcąc film autentycznie biograficzny. Pretekstowość fabuły odbiera przekazowi całą siłę, którą przecież niewątpliwie ma, a przynajmniej mieć powinien.
Owszem, to zrozumiałe, że twórcę może odrzucać wizja kolejnej historii w stylu od zera do bohatera, w końcu widzieliśmy już ich tysiące, niemniej silenie się na przesadną oryginalność to zdecydowanie przegięcie w drugą stronę. Trzeba znać umiar, a żeby go zachować – dobrze wiedzieć, co chce się się przekazać i kim się w istocie, pod względem artystycznym, jest. W przypadku Joy Davidowi O. Russellowi zabrakło jednego i drugiego.
korekta: Kornelia Farynowska