ALADYN. Stary dywan z nowymi pasażerami
Trudno uwierzyć, że ten nurt odświeżania najlepszych animacji kinowych Disneya jeszcze się nie wywrócił na twarz, puszczając na chodnik farbę z obu dziurek nosa. Zawsze jakoś to jest i finalnie broni się przed widzem, a ponowne sprzedawanie ma minimalny sens z powodu wymiany pokoleniowej. Najważniejszym pytaniem jest bowiem – czy to jest z praktycznego punktu widzenia komukolwiek potrzebne? Aladyn Guya Ritchiego dowodzi jednak, że czasami – oprócz wciskania widowni drugi raz tego samego – dostajemy również odpowiedź na pytanie, którego nikt nie zadał. Mianowicie: jak wyglądałyby animacje Disneya, gdyby wyreżyserował je ktoś znany, z charakterystycznym stylem?
Fabuła, tak? Chyba żartujecie. Chłopak chce dziewczynę, która jest księżniczką, a pomaga mu w tym niefrasobliwy i przyjacielski dżin wyskakujący po pocieraniu z lampy. Jeśli tego nie wiedziałeś, to jest z transferem mitów w popkulturze gorzej, niż myślałem, a powstanie tego filmu ma jakby nieco większy sens. Dostajemy więc ponownie dokładnie to samo, a różnice fabularne mieszczą się w niuansach reżyserskich oraz aktorskich. Trzon nowej aktorskiej produkcji Disneya jest tym, czym Aladyn powinien być, ale jakoś trudno żachnąć się na to, że Hollywood odgrzewa swoje dania, które zostały przygotowane na bazie przepisów innych odgrzanych dań. Hektolitry cynizmu mogą się wylać z Króla Lwa, a w tym przypadku możemy po prostu liczyć na ponowne ugryzienie arabskiej bajki.
A wszystko, co najlepsze, mieści się w telepaniu narracyjnym Ritchiego. Bieganie po ścianach, przewroty, spowolnienia, walki na pięści w rytm pulsującej muzyki, a także rewia kolorów – przedziwnie pasują te stylówki akurat do tej historii. Pomocne w tym wszystkim są lekki ton, duża dawka humoru i niemałpujące poprzednika role. Może właśnie tego oczekuje się przy ponownym mocowaniu się z tematem źródłowym? Dokokszenie znanej opowiastki narracyjnymi błyskotkami, wpadającą w ucho muzyką i wstawkami tanecznymi, abyśmy przypadkiem nie zapomnieli o kręgu kulturowym, z którego ta niezamawiana zupka do nas dotarła. Dzieło Ritchiego więc nie kombinuje z samą opowieścią, a jedynie jej otoczką.
I jeśli cokolwiek nie mierzy się z oryginałem animowanym z 1992 roku, to nawet i dobrze – Will Smith, który mocuje się z dubbingową rolą Robina Williamsa, jest tutaj najwyrazistszym elementem aktorskim, który najbardziej daje radę wtedy, kiedy wspomina raczej czasy swojej młodzieńczej pajacerii, a nie interpretację świętej pamięci poprzednika. Niesamowicie dobrze czuje się w tej roli, która jest wypadkową dobrego kumpla Willa oraz księcia z Bel Air. Istnieje wyraźna chemia między nim a Aladynem, w którego wciela się lekki i pewny siebie na planie Mena Massoud. Całą tę trójkę (bo, rzecz jasna, jest jeszcze Naomi Scott, która czuje konwencję, ale nie jest jedynie damą w opałach), wokół której toczy się główna intryga, ogląda się bardzo przyjemnie. Plan Ritchiego to dla nich najwyraźniej nie tylko przeżuwanie przeżutego, ale sceneria skutecznej ekspresji artystycznej. Zresztą forma dżina świetnie oddaje podejście reżysera do wizualiów, jeśli bowiem przez chwilę martwimy się, że jego twarz będzie przypominała niebieską papkę CGI, to za chwilę brzydki czar opada, a film stara się nie straszyć nas niekończącymi się zawodami napinających muły kart graficznych.
Chociaż ekranizacja ta wcale nie jest komentarzem wybijającym się ponad przeciętność, bo nie dopowiada niczego nowego do klasycznej historii, to elementy takie jak lekka ręka reżysera oraz niecyniczne podejście do oryginału ratują nowego Aladyna przed popadnięciem w niezamierzoną śmieszność. Jest to niczym spotkanie z bardzo lubianym, szybko mówiącym kumplem, z którym przejażdżka przez środek miasta to czysta przyjemność. Jakież więc jest zdziwienie, gdy okazuje się, że przez całą drogę słuchaliśmy znanych już piosenek, które brzmiały jak nowe. Może to i odgrzewana buła, którą Disney już kazał nam kiedyś kąsać, ale pamiętajmy – to nie dla nas, starych pryków pamiętających rok 1992, przygotowano tę ucztę. Ta nowa ma twarz Willa Smitha i śmie twierdzić, że nadszedł już czas, aby ją nieco odkurzyć.