search
REKLAMA
Recenzje

JAY I CICHY BOB POWRACAJĄ. Tylko czy kogoś to obchodzi? 

Szymon Skowroński

21 października 2020

REKLAMA

Dwadzieścia lat temu Kevin Smith był gorącym nazwiskiem kina niezależnego w USA. Jego amatorscy Sprzedawcy podbili festiwal w Sundance, a kolejne tytuły – Szczury z supermarketu, Dogma, W pogoni za Amy – tylko cementowały pozycję. Stracone pokolenie przedstawicieli generacji X (faza przejściowa między baby-boomersami a millenialsami), chodzących do prac, których nienawidzili, słuchających szefów, którymi gardzili, prowadzących życie, które nie dawały im satysfakcji, ukochało Smitha za jego inteligentne i dowcipne spojrzenie na problemy świata. Reżyser stworzył nawet swoje uniwersum, wzorem uwielbianych komiksów Marvela, w którym bohaterowie pojawiali się w ramach oddzielnych tytułów, tworząc spójny mikrokosmos zorganizowany wokół przedmieść Nowego Jorku. W świecie tym równie ważne, co rozterki egzystencjalne, były rozmowy o popkulturze, palenie jointów w wolne popołudnia i ustanawianie dla siebie celów zgodnych z własnymi oczekiwaniami, a nie – oczekiwaniami społeczeństwa. Choć kino Smitha nie wznosiło się na wyżyny sztuki filmowej (tak jak u chociażby Richarda Linklatera), to dawało satysfakcję i poruszało istotne problemy w oryginalny sposób. 

Po serii sukcesów Smith postanowił zrobić odważny krok w stronę Hollywoodu – ale zrobił to na własnych zasadach. Jego Jay i Cichy Bob Kontratakują to zgrywa z tradycyjnych formuł blockbustera: mamy tutaj buddy movie o dwóch niewydarzonych dilerach trawki, którzy dowiadują się, że na podstawie ich marnych żyć ktoś napisał komiks, a kolejny ktoś próbuje nakręcić kinowy hit. Jay i Cichy Bob nigdy nie byli materialistami, a przynajmniej pieniądze nie stanowiły dla nich celu samego w sobie. Jednak zabolało ich, że ktoś próbuje zbić kapitał na ich podobiznach. Postanowili wyruszyć do Hollywood i skopać tyłki producentom. Po drodze zaplątali się w aferę na tle terrorystycznym, spotkali Carrie Fisher i Marka Hamilla, odbrązowili mit reżysera-artysty, obrazili swoich antyfanów, używając wynalazku zwanego Internetem („what the fuck is the Internet?” – znamienna jest linijka dialogu, w której Ben Affleck opisuje Internet jako miejsce, gdzie można pisać opinie o filmach i anonimowo obrażać ich twórców) i uratowali małpkę przed pewną śmiercią. Film balansował na bardzo cienkiej granicy autorskiej, ekstrawaganckiej komedii i kiczowatego bełkotu sunącego na autotematycznych żartach. Jakkolwiek by go nie oceniać – stał się na swój sposób kultowy. 

Kolejne lata nie były dla Smitha najlepsze. Krytycy coraz częściej miażdżyli jego dzieła, on sam miotał się między swoim dawnym stylem a hollywoodzkimi produkcjami, które wymagały od niego porzucenia swojego sposobu myślenia. W pewnym momencie Smith zaczął być synonimem szybko wygasłego talentu, a w okolicach roku 2015 zaczęto mówić, że filmy Kevina Smitha nie obchodzą już nikogo poza Kevinem Smithem. Zaskakujące, jak głos straconego pokolenia, głos młodości, świeżości, wolności, stał się głosem kogoś w rodzaju boomera opowiadającego ciągle te same dowcipy o pierdzeniu i trawce. Wyobrażam sobie, że dla osób urodzonych po roku 2000 Smith jest właśnie takim boomerem bez pojęcia o współczesnym świecie. Warto jednak zauważyć, że jego dzieła przeniknięte są duchem otwartości i tolerancji. To właśnie w Jayu i Cichym Bobie epizodycznie wystąpił George Carlin, który przyznawał, że nie ma niczego złego w zrobieniu laski kierowcy ciężarówki, jeśli ten podwiezie nas tam, gdzie chcemy. Nie jest to żart w najlepszym stylu, ale czy nie o to walczy (słusznie) nowoczesna lewica – o zaprzestanie dogmatyzacji usług seksualnych świadczonych za pieniądze? To Smith proponował zdroworozsądkową i otwartą postawę w podejściu do seksu i narkotyków, poważnie traktował prawa zwierząt, czyniąc małpę jednym z ważniejszych bohaterów. To Smith pochylał się nad niewykształconymi, niewykwalifikowanymi pracownikami niskiego szczebla. To Smith bezustannie przypominał, że nie musisz mieć ambitnego celu w życiu, by być pełnowartościowym człowiekiem. To Smith odważył się powiedzieć wprost hollywoodzkim magnatom, że są łasymi na dukaty sukinsynami, dla których wartość filmu jest kwestią wtórną. 

A teraz – wraca, by powiedzieć jeszcze parę rzeczy. To ten sam Smith, ale nieco inny. Po drodze przeżył atak serca i przeszedł na dietę, a także wychował córkę. Zupełnie abstrahując od poziomu filmów Smitha, to wydaje się po prostu fajnym, równym facetem. Namówił swojego przyjaciela, Jasona Mewesa (filmowy Jay), do odwyku narkotykowego, zaniósł scenariusz swoich dobrych ziomków – Matta Damona i Bena Afflecka – do wytwórni (później Damon i Affleck dostali za scenariusz Oscara), osadza swoją córkę w filmach i oboje mają z tego niezły fun. Nie potrafię być obiektywny wobec jego twórczości, bo mam wrażenie, że jego filmy są częścią mnie – dorastałem i dojrzewałem z nimi. Kiedy więc pojawiały się pogłoski i plotki, że Jay i Cichy Bob mają wrócić – czekałem na ten powrót pełen nadziei. 

W końcu film został nakręcony i opublikowany, ale przeszedł bez echa. Przypomniałem sobie o nim rok po premierze i postanowiłem dać mu szansę. Jestem w pełni świadomy faktu, że to odgrzewany kotlet zmielony z autotematycznych cytatów, popkulturowych aluzji, boomerskiego humoru sprzed dwóch dekad, powstały w bólach i mękach. Ale jest to kotlet usmażony specjalnie dla mnie – tak, jak lubię. Bez przerwy puszczając oko, Smith zabrał mnie w sentymentalną podróż do swojego uniwersum, mówiąc wprost: zestarzeliśmy się, ale czy to problem? Nie obyło się bez wszędobylskiego obecnie motywu ojcostwa – a jakże, Jay okazuje się ojcem dorosłej kobiety, która nadaje na zupełnie innych falach niż ojciec – nie obyło się bez krytyki uprawianego masowo procederu robienia remake’ów i rebootów (w filmie, który jest jednocześnie remakiem i rebootem), nie obyło się bez żartów o pierdzeniu i trawce. W 2001 pewien krytyk napisał o Jay i Cichy Bob Kontratakują, że jeśli celem Smitha było zrobienie najlepszego w historii filmu dla czternastolatków, to cel został osiągnięty. W 2020 mogę powiedzieć to samo: jeśli celem Smitha było zrobienie najlepszego w historii filmu dla swoich powoli starzejących się fanów, to udało mu się to w stu procentach. 

Nie widzę sensu w rozbieraniu Jaya i Cichego Boba na czynniki pierwsze. Smith jest sprawnym rzemieślnikiem i na poziomie warsztatowym jego filmy są o klasę wyżej od przeciętnej hollywoodzkiej komedii. Udział Jasona Mewesa – naturszczyka, któremu Smith towarzyszy jako Cichy Bob – jest już znakiem rozpoznawczym serii i doszukiwanie się braków w jego aktorstwie byłoby równie zasadne, co doszukiwanie się logiki w dziełach Alejandro Jodorowskiego. Mistrzowsko obsadzone epizody, cameos i smakowite drobiazgi to już znak rozpoznawczy reżysera, i nie inaczej jest w tym przypadku. 

Jay i Cichy Bob powracają tylko dla tych, którzy ich lubią i którzy na nich czekali. Wątpię, by film przyciągnął do twórczości Smitha kogoś, kto nie był wcześniej jego fanem. Bardziej prawdopodobne jest to, że sporo wcześniejszych wielbicieli Smitha odpadnie po seansie – nie da się ukryć, że jest to dzieło wysoce wtórne i zasiane na polu sentymentu, a nie nowa jakość lub przełom w karierze. To być może jedna z ostatnich produkcji z tego uniwersum. Jeśli Smith doprowadzi Sprzedawców III do końca w ciągu najbliższych paru lat, to postaciom bliżej będzie do sześćdziesiątek na karku, a wtedy szansa na zebranie kolejnego budżetu będzie już bliska zeru. 

REKLAMA