search
REKLAMA
Recenzje

IRON SKY. INWAZJA. Bigos popkulturowy albo dokładka absurdu

Jakub Koisz

7 maja 2019

REKLAMA

Minęło 7 lat, od kiedy absurd zaczął narastać. Pierwsza odsłona Iron Sky, czyli opowieści o tym, co by było, gdyby naziści zabunkrowali się po ciemnej stronie księżyca (i tam prowadzili swoje niecne i tajemne badania), w głowie widzów wciąż jawi się jako ironiczna nowinka współczesnego kina, taki drobny żarcik popkultury, który nie powinien otrzeć się o kino. Nie bez powodu zresztą pojawił się blisko premiery produktu eskalacyjnego o nazwie Avengers. Dziwne jest, że minęło tyle lat, zanim to odjechane science fiction doczekało się kontynuacji, ale znowu wjeżdża do kin wraz z sezonem na kinową eskalację. Tym razem jest równie dziwnie co poprzednio, a o wszystkim dowiadujemy się z ust jednej z bohaterek poprzedniej części.

Narratorka informuje nas, że minęło bowiem aż 20 lat, od kiedy nasza planeta została zbombardowana głowicami nuklearnymi, a reszta Ziemian (licząca lekko ponad dwa tysiące) osiedliła się właśnie w dawnej bazie nazistów, oczywiście w kształcie swastyki. Tak, tej bazie, która ukrywa się po ciemnej stronie księżyca. Resztka cywilizacji chyli się ponownie ku upadkowi, niezbędna więc będzie podróż na zanieczyszczoną Ziemię, gdzie skrywa się ponoć Święty Graal, mający pomóc w odbudowaniu świata. Wszystko to w oparach absurdu w postaci powrotu oszpeconego Hitlera – poprzednio ujeżdżającego tyranozaura – a także grupy wyznawców… Steve’a Jobsa.

Reżyser kontynuacji, który zmajstrował również poprzednika, czyli Timo Vuorensola, nie patyczkuje się z tematyką ani ograniczeniami imaginacyjnymi: mamy krytykę przeszłości i historiozofii, ale również współczesności oraz współczesnej polityki. Beka jest kręcona ze zdobyczy współczesnej techniki, ale również kinowego światotwórstwa. Wyśmiana jest teoria ewolucji, jak i spiskowa, która każe nam bać się Reptilian siedzących na najwyższych szczeblach władzy. Mało nam w tym sezonie Gwiezdnych wojen? Nie szkodzi, pośmiejemy się z poczynań głównej bohaterki, która ma na imię Obi oraz lata wehikułem zbudowanym na wzór Sokoła Millenium. Zarówno historia, jak i popkultura nie są tutaj święte, a deptanie po nich wydaje się reżyserowi łatwe, ale to nie nawiązania są osią przewodnią tego filmu. Ta ekranowa realizacja mokrego snu bywalca 4chanu oraz youtube’owych dokumentów z żółtymi napisami nie patyczkuje się z tymi, którzy szukają tutaj sensu, ale dostarcza spójną i przemyślaną fabułę, jeśli oczywiście kupujemy ten styl „bizarro”.

Warsztatowo próbuje się to wpasować w stylistykę przyjętą już w poprzedniku – mamy więc próby dramatyczne na wzór oper mydlanych, obrzucanie się żartami oraz szeroko rozumianą poprawność aktorską. Nikt, oprócz szalonego Rosjanina Sashy (Vladimir Burlakov), nie wybija się ponad przeciętność, a jeśli twórcy starają się pochwalić czymś ze swojego pakietu technikaliów, to mogą jedynie warstwą dźwiękową. O ile graficznie oblane jest to wszystko hektolitrami średniego i nieco już siwego CGI, a sceny akcji są żywcem wydarte ze znanych nam gigantów fantastyki, to muzyka jest tutaj świetna. Fiński kompozytor Tuomas Kantelinen stworzył pełne patosu utwory, które zapadają w pamięć, ale to ponownie słoweński zespół Laibach jest elementem przyciągającym do kin nie tylko miłośników takiej filmowej antyestetyki. Można zresztą odnieść wrażenie, że Iron Sky. Inwazja to projekt audiowizualny, do którego ktoś dokleił tak groteskową opowieść, na ile można było sobie pozwolić.

Gdzieś w Internecie, gdzie płaskoziemcy piszą swoje pseudonaukowe artykuły, a turbosłowianie wieszczą nadejście ery liści, najnowszy film z serii Iron Sky siedzi sobie dumnie na tronie jakościowych C-klasowców, które powstać musiały w czasie naprawdę suto zakrapianej (i być może kwasowej) imprezy. Co za dużo, to niezdrowo, ale miłośnicy pierwszej porcji tego przekombinowanego bigosu sprawdzą, czy zdążył się on przez noc przeżreć. Jak dla mnie – pożywne, choć doprawione jedynie solą i pieprzem danie do grupowej biesiady.

REKLAMA