INVINCIBLE. SEZON DRUGI. Wielka moc i wielka odpowiedzialność [RECENZJA]
Z Markiem Graysonem rozstawaliśmy się, gdy znajdował się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Właśnie powstrzymał ojca przed oddaniem Ziemi w ręce bezwzględnych Viltrumitów. Sprzeciw wobec rodziciela został jednak opłacony krwią – nie tylko Marka, ale również tysięcy niewinnych mieszkańców Chicago. Pierwsze odcinki drugiego sezonu Invincible to właściwie kronika radzenia sobie z traumą: indywidualną i kolektywną.
Kronika ta wybrzmiewa najmocniej w wątkach pobocznych i drugoplanowych – jeżeli mam być szczery, to właśnie one od początku stanowią dla mnie o sile serialu Roberta Kirkmana (showrunnera i autora komiksowego oryginału). Wzbogacają świat przedstawiony i decydują ostatecznie o jego wiarygodności. Debbie, matka głównego bohatera, zapisuje się na terapię dla wdów i wdowców po superbohaterach. Donald, cudownie zmartwychwstały pracownik agencji rządowej, mierzy się z kryzysem egzystencjalnym i tożsamościowym, gdy powoli zaczyna docierać do niego, że fizycznie bliżej mu do robota niż człowieka. Atom Eve stara się natomiast aktywnie uczestniczyć w odbudowie miasta – okazuje się jednak, że bardziej przeszkadza, niż pomaga, wkraczając w zakres obowiązków służb mundurowych. Droga większości bohaterów jest cierpka i pełna nieprzyjemnych zakrętów, ale to właśnie dzięki tym zakrętom ogląda się jej przebieg z niegasnącym zainteresowaniem.
Mark tymczasem udaje się na studia, próbuje wieść „normalne” życie u boku Amber. Jak powiedział jednak niegdyś nieodżałowany wujek Ben: z wielką mocą wiąże się wielka odpowiedzialność. Mark rozumie znaczenie tych słów lepiej niż ktokolwiek inny. Lepiej nawet niż Spider-Man, do którego były one skierowane – jego moc jest bowiem nieporównywalnie większa od skutków mutacji, która dotknęła Petera Parkera. Bohater stworzony przez Stana Lee i Steve’a Ditko mógł prowadzić względnie przyziemną egzystencję, funkcjonując jako sympatyczny „superbohater z sąsiedztwa”. Mark nie ma takiej możliwości. Jest Peterem Parkerem à rebours – rezolutnym nastolatkiem, na którym ciąży odpowiedzialność Super-Mana. Wykonuje sekretne misje w kosmosie, pracuje dla amerykańskiego rządu, regularnie broni planety przed znacznie poważniejszymi zagrożeniami niż szalony naukowiec z mechanicznymi mackami na plecach. „Cywilne” życie bohatera zaczyna tracić w drugim sezonie rację bytu – związek chwieje się w posadach, a wydalenie z uczelni wydaje się nieuniknione. Cóż poradzić: jeżeli twoja moc przesądza o losach całej planety, to musisz zaakceptować, że jakościowy work-life balance nie ma prawa istnieć.
Invincible, podobnie jak The Boys czy Watchmeni, to właściwie serial antysuperbohaterski. Owszem, opowiadający o przygodach latających ludzi w kolorowych kostiumach, ale problematyzujący zagadnienia wynikające z istnienia tego zjawiska. Who Watches the Watchmen? – pytał przewrotnie w swoim najsłynniejszym komiksie Alan Moore. Kwestia nadzoru nad superbohaterami powraca w wymienionych filmach i serialach jak bumerang. W Invincible pieczę nad trykociarzami sprawuje Cecil Steadman – postać wybitnie ambiwalentna. Szara eminencja o wpływach i aparycji kardynała Richelieu, pociągająca za sznurki z tylnego fotela rządowej posadki. Mark wymyka się jednak jego jurysdykcji. Nie jest do końca ziemianinem – w jego żyłach krąży krew Viltrumitów, najpotężniejszej rasy w kosmosie. To dziedzictwo obarcza bohatera dodatkową odpowiedzialnością. Kiedy w jednym z odcinków nadarzy się taka potrzeba, Mark ściągnie słuchawkę, w której słyszy głos Cecila i opuści ziemską atmosferę. Bo Invincible udowadnia nade wszystko, że bycie superbohaterem to sztuka wyboru – między obowiązkiem a przyjemnością, podążaniem za rozkazami a indywidualną wrażliwością.
Dekonstrukcja konwencji superbohaterskiej jest w serialu Kirkmana związana również z obrazowaniem przemocy. Krew leje się w Invincible strumieniami, głowy wybuchają, trzewia wydostają się na zewnątrz, a ręce łamane są w łokciach. W filmach i serialach Marvela, skierowanych do jak najszerszej widowni, podobny widok byłby nie do pomyślenia – tutaj jest natomiast na porządku dziennym. Animacja buduje bezpieczną granicę między widzem a obrazem, dlatego – choć w obu przypadkach przemoc jest w jawny sposób tematyzowana – brutalne sceny odbiera się w serialu Kirkmana nieco inaczej niż w The Boys. Z większą tolerancją na ich dosadny, naturalistyczny charakter. A jednak: od czasu do czasu Invincible wciąż potrafi zszokować. Jak chociażby wtedy, kiedy Mark dokonuje swojego pierwszego morderstwa. W obronie własnej, sytuacji wyższej konieczności. Co z tego? Ręce opływające czerwoną posoką nie dają mu spokoju, przypominając o starciu, podczas którego dał się ponieść emocjom i stracił kontrolę nad własnymi umiejętnościami. Finał sezonu zbliża bohatera do dziedzictwa Viltrumitów, którzy – pozbawieni empatii i szacunku do życia – zwykli zabijać bez mrugnięcia okiem.
W okresie wyraźnego spadku jakościowego Marvela, zawirowań produkcyjnych w DC i filmowych abominacji od Sony, Invincible jawi się niczym projekt z innego świata. Inteligentny i pomysłowy, wtłaczający w skostniały format nowe życie. Nawet jeżeli drugi sezon jest odrobinę gorszy od rewelacyjnego sezonu pierwszego, to wciąż wybija się wysoko ponad superbohaterską przeciętność. I z niecierpliwością każe nam czekać na więcej.