INLAND EMPIRE. Przerost braku formy nad brakiem treści
Jest tu wszystko i nic, ale na pewno nie ma jednego: sensu…
Jak DOBRZE zrobić ZŁY film? Inaczej: jak zrobić zły film, by mówiło się o nim dobrze? Odpowiedź jest prosta: pozbawić go zupełnie jakiejkolwiek logiki, sprawić, by był niezrozumiały nawet dla tych, którzy teoretycznie rozumieć go powinni (twórcy, odtwórcy). Tak jest łatwo i bezpiecznie, ale oczywiście nie dla wszystkich. Przywilej ten dany jest tylko tym, którzy w taki czy inny sposób zaistnieli w świadomości szeroko pojętego odbiorcy, tym, którzy na komfort robienia złych filmów po prostu sobie zapracowali i zasłużyli (całym swoim wcześniejszym dorobkiem). Gdyby Lynch nie był Lynchem, tylko przysłowiowym Smithem, jego najnowszy twór w jakimkolwiek dystrybucyjnym obiegu po prostu by nie istniał. A twierdzenie, że jest inaczej, byłoby równie wiarygodne jak stwierdzenie, że Inland Empire to dobry film.
Pisząc niniejszą recenzję czuję się tak, jakbym profanował grób Mistrza, czyli Człowieka, który chociaż żyje, to jednak umarł. Jako Twórca. Bo gwoli ścisłości: kocham twórczość Davida Lyncha. Kocham Blue velvet, kocham Miasteczko Twin Peaks, kocham Dzikość serca, Zagubioną autostradę i Mulholland Drive. Ale nie kocham Inland Empire – co z uwagi na wyżej wymienione tytuły wyznaję z ciężkim jak klimat niniejszego filmu sercem.
Co takiego złego jest w Inland Empire, czego nie ma np. w Lost Highway? Przede wszystkim FORMA, a właściwie jej brak. Można mówić o niczym w sposób urzekający, można też w prymitywny i odpychający. Co oczywiście nie znaczy, że ekskrementy zapakowane w ozdobne puzderko nabierają nowej jakości, o nie! Kupa to kupa i nadawanie jej rangi jakiejkolwiek wartości urąga nawet rzeczom bezwartościowym. Niemniej przyjemniej patrzy się na śliczne puzderko, kryjące w sobie wstydliwą zawartość, niż na samą bezwstydnie wystawioną na publiczny widok… kupę.
Przerost formy nad treścią to wręcz znak firmowy Davida Lyncha. Jego dzieła to barwne filmowe wydmuszki, ujmujące starannie przemyślanym kadrem, uwodzące nieprzypadkową grą światła i cienia, zachwycające misterną strukturą poszczególnych scen oraz całych następujących po sobie sekwencji. Ich merytoryczna pustka ginie w przepychu inscenizacyjnego majstersztyku. Dlatego do filmów Lyncha chętnie się wraca, chętnie tuczy się oko ich pięknem, niejako przy okazji zapominając, że wszelkie interpretacje tego, co powinno być w środku, a czego w nim nie ma, są tak naprawdę jedną wielką nadinterpretacją. Nic to. Ważne, że zmysł estetyczny co wrażliwszego odbiorcy zostaje podczas seansu skutecznie zaspokojony. To powoduje nasycenie zadowoleniem, a człowiek pozytywnie nasycony staje się człowiekiem leniwym i wyrozumiałym, a co za tym idzie – skorym do pobłażania. Będąc sytym, można twórcy wiele wybaczyć, będąc głodnym – nie wybacza się niczego.
Lynch nie uwiódł mnie w Inland Empire doskonałością formy. Wręcz przeciwnie – odepchnął mnie od siebie prymitywną estetyką Dogmy, która nie jest wadą tylko wtedy, kiedy nie odsłania braku treści. Przerost braku formy nad brakiem treści to najgorszy grzech tej produkcji, którą od biedy można nazwać filmem. Dlatego NIE WYBACZAM…
Nie wybaczam braku scenariusza. Brak scenariusza nie musi być wadą filmu, ale może nią być, co Lynch skutecznie przez blisko trzy bite godziny trwania seansu udowadnia – w niemal każdej jego sekundzie. Podobno nawet sami aktorzy nie wiedzieli, w czym tak do końca biorą udział, bo swoje kwestie poznawali na bieżąco na planie, podczas kolejnych dni zdjęciowych. Wierzę w to. Wierzę również, że Lynch jest mentalnym sadystą: ukrył prawdę, by już na etapie produkcji napawać się cierpieniem biorących w niej udział artystów, z dużą dozą prawdopodobieństwa nie będących – z kolei – mentalnymi masochistami.
Nie wybaczam braku fabuły, co jest naturalną konsekwencją braku scenariusza. Trąci mi to kpiną z widza, brakiem szacunku dla niego. Bo po co się wysilać, po co sprzedawać konsumentowi produkt wartościowy, skoro on, ten konsument, jest na tyle głupi, że i tak wszystko kupi – w obawie o posądzenie go o głupotę właśnie. Nieważne, że film jest o niczym, ważne, że to nic jest na tyle niezrozumiałe, że przyznanie się do tego niezrozumienia równa się przyznaniu do własnej głupoty. Lepiej nadinterpretować, niż przyznać się do niewiedzy; lepiej udawać, że się rozumie, niż zrozumieć, że się udaje…
Nie wybaczam błędów obsadowych. Jeremy Irons – lubię go. Tylko dlaczego nie miał tu nic do zagrania? Laura Dern – dlaczego epatuje widza tą samą miną (totalnego zdziwienia) przez praktycznie cały czas trwania seansu? Peter J. Lucas – ze wszystkich aktorów świata akurat on? Majchrzak – co on tu w ogóle robi? Jest jakoś dziwnie nie na miejscu…
Nie wybaczam polskich akcentów, wprawdzie usprawiedliwionych szczątkową pseudo-fabułą (remake filmu, którego scenariusz inspirowany był legendą z Polską w tle), niemniej zupełnie Polsce niepotrzebnych (Polska aż tak bardzo nie potrzebuje antyreklamy)…
Podobne wpisy
Seans mnie zmęczył tak bardzo, że mam dosyć Lyncha na jakiś czas. Nie chcę wracać do tego filmu, nie chcę go nadinterpretować. Ale poczekam. Na zmartwychwstanie. Bo wierzę, że dzisiejszy bełkot umarłego Mistrza kiedyś na nowo przyoblecze się w słowa – nawet jeśli nie do końca zrozumiałe, to przynajmniej barokowo wystylizowane.
Tekst z archiwum film.org.pl (28.05.2009).