search
REKLAMA
Archiwum

INIEMAMOCNI (2004)

Jacek Kozłowski

16 września 2017

REKLAMA

Widz – trzeba przyznać – jest zwierzęciem przewidywalnym. Szczególnie jeśli idzie do kina, aby z całą rodziną obejrzeć kolejną animację wyprodukowaną przez Pixara lub Dreamworks. Wprawny scenarzysta musi jedynie w tym przypadku umiejętnie połączyć ze sobą dobrze znane elementy społecznej świadomości, wykreować z nich (lub w opozycji do nich) przesympatycznych bohaterów, następnie dorzucić dla równowagi jedną, za to arcyzłą personę i globalna rozrywka dla milionów gotowa! I gdy już dzieło stworzenia po długich latach żmudnej pracy grafików się dokona – gdy przyjdzie czas na światową dystrybucję – wtedy pole do popisu mają kierownicy produkcji, dźwiękowcy, reżyserzy, a przede wszystkim tłumacze, którzy wspomniane dzieło pogłębią i upiększą, bądź dokonają na nim językowo – dźwiękowego spustoszenia. To oni – co niezwykle ważne – będą wyszukiwać i tworzyć nowe konteksty, przekładać nieprzekładalne i kreować to, co wcześniej niewykreowane.

Następnie produkt finalny powędruje do widza, a chwilę przedtem popędzi do widza gorszego sortu – do krytyka. I cóż taki recenzent w swej twórczej niemocy jest w stanie uczynić? Ano może przykładowo wychwalać pod niebiosa (jeśli dobrze opłacony, bądź opił się gratisową kawą) lub zmieszać dzieło z błotem (jeśli dystrybutorowi zabrakło funduszy na promocję lub krytyk zajął złe miejsce w kolejce i dla niego kawy zabrakło). Recenzent może także pozgrywać mądralę, wykazać się daleko idącym chłodem i totalnym brakiem emocji, a co za tym idzie ocenić film neutralnie (trzy gwiazdki i ani jednej w górę). Czego zaś nasz biedny pismak uczynić nie może? Nie może biedaczek tworzyć, nie może dodawać swych własnych kontekstów: słowem nie może filmu kształtować. Jako że jednak w mojej głowie wszelakich kontekstów i aluzji znaleźć można co niemiara i – nie wiedzieć czemu – czara goryczy w duszy twórcy niespełnionego właśnie się przelała, postanowiłem zaprotestować i dorysować Iniemamocnym unikatowe tło. Niczym socjalistyczny budowniczy stworzę nowy i jakże aktualny twór, niszcząc przy tym zgubny i kapitalistyczny zdrowy rozsądek. Na pohybel? Na pohybel!

Mamy więc w Iniemamocnych kinowy koktajl rozrywkowy. Sprytną syntezę opowieści o rodzinie (patrz: Dynastia, Klan lub film poglądowy o stadzie preriowych bizonów) zmieszaną z opowieścią o superbohaterach – ludziach społecznie nieprzystosowanych (patrz: skład komisji śledczej). Każdy z naszych milusińskich musi się jednak ukrywać, aby jego unikatowe moce nie stały się przypadkiem osiedlową sensacją (tak jak wiadoma posłanka ukrywa ponadprzeciętną inteligencję pod nacechowanym seksualnie błyskiem w oku). Jakby tego było mało, przeszłość powraca do głównego bohatera – pana Iniemamocnego – aktualnie urzędnika w ubezpieczeniach, i staje on przed możliwością ponownego nałożenia kostiumu herosa. Kostiumu, który kilka lat temu na skutek skomplikowanego łańcucha zdarzeń powędrował do szafy. Czy skorzysta z propozycji tajnej organizacji (SLD?)? Czy na nowo stanie się superbohaterem – swoistym agentem (Ałganow?) w służbie dobra i sprawiedliwości? Wszak nowe czerwone (PZPR?) wdzianko czeka tylko na założenie, a seksowna Mirage (Danuta Waniek?) nalega na przyjęcie tej kuszącej propozycji. I tylko tajemniczy, acz bogaty szef (Kulczyk?) ciągle nie ujawnia swej tożsamości i pozostaje w cieniu swej urokliwej asystentki.

W obliczu tak wielkiej presji pana Iniemamocnego czekają ciężkie wybory moralne. Zostawić marną, acz ciepłą posadkę w ubezpieczeniach i czmychnąć, aby ratować świat na pół etatu, czy może pozostać w rodzinnym gniazdku i znosić kaprysy rezolutnej żony Elastyny (Aleksandra Jakubowska?). Wszak z dziećmi – cichą i niepozorną , acz pełną ukrytych talentów Wiolą ( posłanka Beger?); prędkim Maksem (dość szybko kończącym Leszkiem Millerem?) i najmłodszym, nieokrzesanym synem (Andrzej Lepper?) – kłopotów co niemiara. Przed panem Iniemamocnym nie lada zadanie. Albo wygra, albo odpadnie, wykluczony jako Najsłabsze Ogniwo …

Oto jak łatwo kinowy obraz spaja się z rzeczywistością! Oto jak grupa superbohaterów (Ałganow, Jakubowska, Beger, Lepper i Miller) wraz z pochodzącym spoza klanu, ale jednak przyjacielem familii Mrożonem (George Bush?) ratuje świat przed zakusami złego i perwersyjnie bogatego Syndroma (Kulczyk). Gdy jednak ma się po swojej stronie przeuroczą projektantkę superkostiumów Ednę (inwencji mi w tym miejscu niestety zabrakło), wszystko musi pójść jak z płatka. Wszak to przecież optymistyczny film familijny!

W tym momencie moce twórcze recenzenta uległy wyczerpaniu. Poza tym rzeczony recenzent oglądał oczywiście filmy Mistrzów i doskonale wie (a jak!), że niedopowiedzenie, urwanie wątku i wszelka irracjonalność działa na odbiorcę stymulująco. Ten to odbiorca może wtedy bowiem doszukiwać się ukrytych sensów, tudzież zawoalowanej głębi przekazu w gotowym produkcie . A autor powinien jeno modlić się, żeby delikwent nie zorientował się w pewnym momencie, że – co jak co – ale nieodkrytych sensów to w tym dziele na pewno nie znajdzie…

Tym optymistycznym akcentem proponuję zakończyć społeczno – polityczne rozważania i skoncentrować się na filmie (przy czym oczywiście wyjdzie na jaw, ile kubków darmowej kawy wypiłem). A obraz to z pewnością wyjątkowy. Świetny przykład dla konkurencyjnej wytwórni filmowych animacji 3D, że – primo – w kwestii grafiki komputerowej możliwości rozwoju w dalszym ciągu pozostają nieograniczone i – secundo – że można zrobić wciągający film familijny, nie umieszczając przy tym w scenariuszu morza różnorakich aluzji i całej góry seksualnych podtekstów. Nie żebym miał coś przeciwko takowym sposobom urozmaicenia akcji filmu przeznaczonego przecież dla całej rodziny (czyli również dla tych nieco starszych i bardziej perwersyjnych jej członków), ale fakt jest faktem, że filmy robione w konwencji Shreka 2 równie szybko urzekają, co powodują przesyt. Zbyt intensywne są w swym przekazie i zbyt mocno nastawione na łatwą parodię, aby okazać się czymś więcej niż tylko sezonowym hitem. I studio Pixar udowadnia każdą kolejną produkcją, że możliwe jest zrobienie takiej animacji, która urzeknie widza, nie idąc przy tym na kolejne scenariuszowe kompromisy.

Bo przyznać trzeba, że Iniemamocni to najzwyczajniej w świecie porządne kino. Kino wciągające, dopracowane, a przy tym także zabawne. Dominuje tu jednak humor sytuacyjny. Czyli – owszem – śmiejemy się z przerysowanych bohaterów, z delikatnego pastiszu filmów o Bondzie czy też z samego faktu, że wrednego szefa ubezpieczeń gra głosem w polskiej wersji sam Stanisław Tym. Jest to jednak żart dyskretny. Swoista dekoracja tortu. Tyle że tort – nawet jej pozbawiony – cały czas smakowałby równie dobrze. I tu upatrywać można ostatecznego zwycięstwa Pixara nad Dreamworksem. Filmy współtworzone z Disneyem przetrwają wszak długie lata i staną się klasykami rozrywki, a Shrek 2 wyparuje z pamięci widzów razem ze zużytymi już dowcipami.

Iniemamocni są więc takim rodzajem rozrywki, który niewątpliwie posiada klasę. To kino z przesłaniem, z niegłupią fabułą i nie narzucającym się na siłę dowcipem. To także – co warto podkreślić– arcydzieło komputerowej animacji. Pierwszy film Pixara, w którym graficy zmierzyli się z anatomią człowieka. Efekty są – jak na debiut – wprost zachwycające. Najbardziej urzekają jednak zwyczajowo pejzaże – przodują krajobrazy dzikiej dżungli – oraz precyzja i energia, z jakimi wykonano sekwencje walk. Słowem: nowa produkcja Disneya to miód dla zmęczonych oczu widzów. Miód lepszy nawet od feerii biało – czerwonych barw dominujących w codziennych transmisjach z obrad sejmu….

I – w końcu – ostatni element rozrywki idealnej, a mianowicie polski dubbing. Dialogi są tym razem wyważone i przemyślane. Tłumaczone przez zupełnie nowego specjalistę – Jana Wecsile, a co za tym idzie kompletnie pozbawione dziarskiego stylu Bartosza Wierzbięty, co absolutnie nie zmienia jednak faktu, że w ogólnym rozrachunku wypadają naprawdę dobrze. Lwia część ostatecznego sukcesu należała jednak nie do tłumacza, a do producentów polskiej wersji językowej. Role trzeba było wszak odpowiednio rozdzielić. I tak mamy tu całą masę rodzimych gwiazd i gwiazdeczek. Gwiazd bardziej afiszowych (Piotr Fronczewski, Kora, Stanisław Tym), jak i tych poukrywanych tu i ówdzie na liście dialogowej (Piotr Gąsowski, Dorota Segda, Piotr Adamczyk, Danuta Stenka, Wiesław Michnikowski, Hanna Śleszyńska, Pascal Brodnicki). O wysokiej jakości dubbingu świadczyć zaś może przede wszystkim fakt, że po kilkunastu minutach zwyczajnie przestajemy rozpoznawać głosy aktorów, a niejako bezmyślnie zaczynamy oglądać film. I mimo że Piotr Fronczewski – jak sam przyznaje – “słabo widział i słabo słyszał” w dusznym, nieklimatyzowanym studiu, Kora Jackowska była kompletną debiutantką, a reżyser podczas nagrywania jednej ze scen prawie udusił Danutę Stenkę, to końcowy efekt pracy okazał się być w pełni profesjonalny i naprawdę zadowalający.

Jakby tu jednak ocenić finalny efekt pracy twórców? Supersimiejkę (rosyjski tytuł filmu) świetnie się ogląda, świetnie się słucha i – generalnie – stanowi ona ciekawą oraz inteligentną zabawę dla każdego. Trzeba jednak pamiętać, że jest to jedynie rozrywka szyta na miarę – efekt pracy sztabu ludzi, których bardziej interesował marketing niż magia ekranu. To, że są to także czarodzieje animacji, niewiele tu zmienia, gdyż wrażenie, że mamy do czynienia z filmem aż nazbyt idealnym, cały czas pozostaje. I boje się, że moje zachwyty także były w tym wypadku jedynie sprytnie wkalkulowane w pejzaż całości gdzieś na etapie prac nad wizerunkiem filmu. Wszak – tak jak mówiłem – widz podążający do kina na animację jest zwierzęciem wyjątkowo przewidywalnym…

Tekst z archiwum film.org.pl (15.11.2004).

REKLAMA