IN A VALLEY OF VIOLENCE
Kiedy w latach 60. i 70. ubiegłego wieku spaghetti-westerny zdobywały szturmem kina, również w USA, wszyscy cenili sobie ich swoistą niezależność od Hollywood – zarówno pod względem formy, stylu, jak i treści, podejścia do tematu, który wkrótce zrewidują także sami jankesi. Gdy więc parę dekad później najbardziej amerykański z gatunków zaczął z wolna wymierać, niejakim ratunkiem dla niego znowu okazała się autonomiczna forma produkcji – tym razem pod postacią rodzimego kina niezależnego.
Duże nazwiska, skromne budżety, cyfrowe kamery, w miarę kameralne historie dziejące się w ograniczonej scenerii i podobnie limitowana dystrybucja, gwarantująca jednakże jej twórcom wolność wyrazu – tak właśnie w ostatnim czasie powstają westerny w Ameryce. Jednym z nich jest właśnie In a Valley of Violence. W dolinie przemocy – jak luźno przetłumaczyć można nieposiadający jeszcze polskiej dystrybucji film Ti Westa z 2015 roku – to, wedle słów samego reżysera:
Film o zemście, którego bohaterowie są zbyt durni, aby zatriumfować.
Coś w tym jest. Sporo zresztą w tych słowach ironii losu, gdyż także Westowi (dotychczas twórcy kina grozy) dużo zabrakło, by odnieść sukces. Jego film zarobił zaledwie… 53 tysiące dolarów w kinowych kasach (do których doszedł potem jeszcze co prawda milion baksów z rynku domowego, ale wątpliwym, by nieznany budżet się zwrócił). I choć krytycy są o nim raczej dobrego zdania, to obeszło się też bez ważnych nagród. Nie bez kozery.
Fabuła jest naprawdę błaha, by nie napisać, że po prostu pretekstowa. Mamy tajemniczego nieznajomego o mrocznej przeszłości (Ethan Hawke), który zmierzając do Meksyku, pewnego dnia trafia do niewielkiej mieściny w celu uzupełnienia zapasów i zasmakowania odrobiny wygód cywilizacyjnych. Niemal od razu dochodzi do konfliktu pomiędzy nim a lokalnym młodzieńcem (James Ransone), który z nudów dosłownie nie może usiedzieć na miejscu. Szybko okazuje się, że jest to zastępca oraz syn szeryfa (John Travolta) – a ten trzęsie całym miasteczkiem, mieszkańcy którego (pośród nich znajdziemy jeszcze między innymi ładne twarze Taissy Farmigi i Karen Gillan) mają ogólną awersję do przyjezdnych.
Resztę przebiegu akcji można sobie dopowiedzieć właściwie w najdrobniejszych szczegółach. Aha, głównemu bohaterowi towarzyszy, prócz konia, uroczy czworonóg (krzyżówka australijskiego psa pasterskiego i border collie – Jumpy), co tylko potęguje przewidywalność tej nakręconej w całości na terenie Nowego Meksyku produkcji (miłośników kudłaczy uspokajam jednak, że tym razem horror dokonuje się poza kadrem). O tym, że oryginalność nie jest jej mocną stroną, dosadnie przekonuje nas już stylizowana na klasycznych włoskich reprezentantów gatunku czołówka – pięknie graficzna, z chwytliwą muzyką Jeffa Grace’a w tle, stanowi sympatyczny hołd dla dokonań Sergia Leone i spółki. Lecz West to nie Leone, więc reszta elementów składowych jego autorskiego projektu – Ti odpowiadał tu niestety również za scenariusz i montaż – już takiego wrażenia nie robi.
Reżyser szybko gubi się pomiędzy podobnymi nawiązaniami i/lub inspiracjami, a tym, co faktycznie chce opowiedzieć. Jego filmu – który można potraktować jako luźny remake Mściciela – nie ratuje więc ani kategoria R, ani powstałe na tradycyjnej taśmie formatu 2.35:1, chłodne zdjęcia Erica Robbinsa, ani też stosunkowo krótki czas trwania (104 minuty wraz z napisami końcowymi). Ten przeciąga zresztą do granic, niczym wspomniany Leone artystycznie wydłużając poszczególne sekwencje i sceny, niekiedy aż do przesady. I o ile w dziełach włoskiego mistrza taki sposób narracji służy historii, buduje ją, wzmaga dramaturgię i stanowi przy okazji perfekcyjne zgranie obrazu i dźwięku, tak u Westa, przy całej antycypacji przez widza wszelkich wydarzeń, kończy się zwykłą… nudą. Bo choć powinno dziać się dużo, nie dzieje się tak naprawdę nic.
Cierpi na tym mocno zwłaszcza finał, który ogółem złożony jest z całkiem niezłych elementów składowych, lecz poraża idiotyczną inscenizacją ze scenami rodem z B-klasowego kina akcji. Westowi wielokrotnie brakuje wyczucia dramaturgicznego, co odbija się na emocjach w kluczowych momentach filmu, z których wszelkie napięcie szybko ulatuje, pozostawiając widza sam na sam z wątpliwej jakości humorem oraz gore. I choć znajdzie się tu kilka dobrych pomysłów i epizodów, które przy odpowiednim rozwinięciu mogłyby stać się czymś więcej niźli tylko okazjonalnymi atrakcjami fabularnymi, to mimo wszystko nie zostają należycie wykorzystane. Tak ma się sprawa zarówno z napotkanym w prologu księdzem, który jest zarazem swoistą klamrą fabularną dla całej historii, jak i z biednym psem, będącym dla reżysera jedynie pretekstem do rozpoczęcia krwawej wendetty – zupełnie jakby za wszelką cenę chciał uzasadnić tytuł swojego dzieła, spełnić obietnicę w nim zawartą. Ostatecznie nawet jednak i to średnio mu wychodzi. Co zatem pozostaje?